Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 78 из 88

Byli istotnie uzbrojeni po zęby. Każdy miał dziewięciomilimetrowy automat Uzi – niezawodną, poręczną broń, ważącą wraz z załadowanym dwudziestoma pięcioma pociskami magazynkiem zaledwie dziewięć fontów i mierzącą, przy rozłożonej szkieletowej kolbie, dwie stopy i cal długości. Każdy miał trzy zapasowe magazynki. U boku przy pasie każdego tkwił w kaburze pistolet Luger kaliber 9 mm – nadawała się do niego amunicja z Uzi – przy drugim zaś boku – wiązka czterech granatów. Niemal na pewno każdy miał oprócz tego ekstra uzbrojenie, oręż własnego wyboru: noże, pojemniki z gazem, bagnety, kastety, a także broń bardziej egzotyczną, raczej jako talizman niż narzędzie wałki.

Dickstein rozumiał, co czują, wiedział, że to on ich zaraził swoim nastrojem. Przeżywał już to z ludźmi przed walką. Bali się, lecz – co paradoksalne – właśnie ze strachu rwali się, by zacząć, bo najgorsze było czekanie. Sama walka była jak narkoza – po niej albo człowiek żył, albo leżał martwy i wszystko było mu już obojętne.

Dickstein szczegółowo opracował plan i zapoznał z nim swoich ludzi. “Coparelli” był zbudowany jak miniaturowy tankowiec – ładownie na dziobie i śródokręciu, główna nadbudówka na pokładzie rufowym, pomocnicza zaś na samej rufie. W głównej nadbudówce mieścił się mostek, kabiny oficerów i mesa; pod pokładem były pomieszczenia załogi. W nadbudówce pomocniczej mieściła się pentra, niżej – składy, a pod nimi – maszynownia. Nadbudówki, stojące osobno, pod pokładem połączone były schodniami.

Mieli atakować w trzech grupach. Grupa Abasa uderzy od dziobu. Dwie pozostałe – pod dowództwem Badera i Gibliego – od rufy; jedna wejdzie na pokład po drabince z lewej, druga zaś z prawej burty. Obie grupy rufowe miały się posuwać pod pokładem, wypierając nieprzyjaciela na śródokręcie, pod ogień Abasa i jego ludzi idących od dziobu. Taka strategia mogła umożliwić stworzenie gniazda oporu na mostku, mostek zatem Dickstein wziął na siebie. Atak powinien nastąpić nocą – za dnia przy próbie abordażu zostaliby wystrzelani jak kaczki. Pozostawał problem odróżnienia nieprzyjaciół od swoich: miał go rozwiązać z jednej strony sygnał rozpoznawczy, hasło “Alija”, z drugiej zaś przyjęta strategia zakładająca, że naprzeciwko siebie staną dopiero pod koniec akcji.

Teraz czekali. Siedzieli luźnym kręgiem w mesie “Stromberga” – takiej samej jak mesa na “Coparellim”, gdzie niebawem będą walczyć i umierać. Dickstein mówił do Abasa:

– Z dziobu panujesz nad pokładem przednim i masz wolne pole ostrzału. Rozmieść ludzi w ukryciu i nie ruszajcie się na krok. Zdejmujcie tych nieprzyjaciół, którzy zdradzą swoje pozycje. Wasz główny problem to intensywny ostrzał z mostka.

– No i nie strzelamy pierwsi – skinął głową. Rozwalony w krześle Abas bardziej niż kiedykolwiek przypominał czołg. Dickstein był rad, że ma Abasa po swojej stronie.

– Tak. Macie sporą szansę wejść na pokład niepostrzeżenie. Nie ma sensu strzelać, póki się nie upewnicie, że weszliśmy wszyscy.

Abas przytaknął.

– Widzę, że mam u siebie Porusza. Wiesz, że to mój szwagier?

– Tak. I wiem, że to nasz jedyny żonaty facet. Pomyślałem, że może zechcesz go mieć na oku.

– Dzięki.

Chudy nowojorczyk Feinberg podniósł wzrok znad czyszczonego noża, teraz już się nie uśmiechał.

– Co sądzisz o tych Arabach?

Dickstein pokręcił głową:

– Regularne wojsko albo fedaini.

– Miejmy nadzieję, że to regularni… – Wyszczerzył zęby Feinberg. – Pokażemy im język, a oni się poddadzą.

Dowcip był lichy, ale wszyscy wybuchnęli śmiechem.

Wieczny pesymista Isz, który siedział z nogami na stole i zamkniętymi oczami, zauważył:

– Najgorsze będzie przejście przez reling. Będziemy jak na patelni.

– Pamiętajcie – rzekł Dickstein – oni myślą, że jesteśmy przekonani, iż statek jest opuszczony. Zasadzka ma nas zupełnie zaskoczyć. Liczą na łatwe zwycięstwo… ale my jesteśmy przygotowani. No i będzie ciemno…





Otworzyły się drzwi i wszedł kapitan:

– Dostrzegliśmy “Coparełlego”.

Dickstein wstał.

– Idziemy. Powodzenia i nie brać jeńców.

ROZDZIAŁ SZESNASTY

Trzy łodzie odbiły od “Stromberga” na parę minut przed świtem. W ciągu kilku sekund statek rozpłynął się w mroku. Światła nawigacyjne się nie paliły, wygaszono światła pokładowe, a nawet lampy w kabinach poniżej linii zanurzenia, by mieć pewność, że nie przedostanie się najmniejszy błysk, który ostrzegłby “Coparellego”.

W nocy pogoda się pogorszyła. Kapitan “Stromberga” utrzymywał wprawdzie, że nie zasługuje to jeszcze na miano sztormu, ale siekł ulewny deszcz, wiatr był tak silny, że z klekotem przetaczał po pokładzie blaszane wiadro, a fale tak wysokie, że siedząc już w motorówce Dickstein musiał kurczowo trzymać się ławki.

Przez chwilę trwali w próżni – przed sobą ani za sobą nie widzieli nic. Dickstein nie widział nawet twarzy czterech płynących z nim mężczyzn. Milczenie przerwał Feinberg:

– Wciąż twierdzę, że ten wypad na ryby powi

Rychło w czas.

Dickstein był równie przesądny jak pozostali: pod sztormiakiem i kamizelką ratunkową miał starą ojcowską kamizelkę w paski, a w niej, w kieszonce na piersi, zgnieciony zegarek z dewizką. Ten zegarek zatrzymał kiedyś niemiecką kulę.

Dickstein myślał logicznie, czuł jednak, że powoli ogrania go szaleństwo. Romans z Suzą, jej zdrada potężnie nim wstrząsnęły: dawne zasady i motywacje odrzucił na rzecz nowych, zdobytych przy niej, które teraz rozsypały się w proch na jego oczach. Ale nie wszystko było mu obojętne: chciał wygrać tę bitwę, chciał zdobyć uran dla Izraela, chciał wreszcie zabić Jasifa Hasana. Nie obchodziło go tylko to, co stanie się z nim samym. Nagle przestał się bać pocisków, bólu i śmierci. Suza go zdradziła i nie pragnął wcale żyć z taką zadrą w sercu. Jeśli Izrael będzie miał bombę, Ester umrze w pokoju, Motie skończy Wyspę Skarbów, a Jigaela zajmie się wi

Mocno zacisnął palce na lufie automatu pod sztormiakiem.

Wspięli się na grzbiet fali i nagle, gdy byli już w następnej dolinie, ukazał się “Coparelli”. Manewrując silnikiem Levi Abas podprowadził łódź pod dziób “Coparellego”. Biała latarnia na górze rzucała dosyć światła, a rozłożyste burty zasłaniały łódź przed wzrokiem ludzi na mostku czy pokładzie. Kiedy szalupa znalazła się obok drabinki, Abas sięgnął po linę i obwiązał się nią pod sztormiakiem. Po krótkim wahaniu zdjął sztormiak, a broń zawiesił na szyi. Stojąc jedną nogą na dnie łodzi, a drugą na burcie, doczekał się właściwego momentu i skoczył. Trafił na szczeble drabinki obiema stopami i dłońmi. Odwiązał linkę od pasa i przymocował ją do szczebla. Potem wspiął się na prawie samą górę i tam się zatrzymał. Przez reling powi

Spojrzał w dół. Szaret i Sapir pięli się już po drabince. Kiedy się oglądał, skoczył Porusz, ale źle wycelował, nie chwycił drabinki i Abasowi na chwilę zaparło oddech. Porusz jednak obsunął się tylko o jeden szczebel, udało mu się przerzucić rękę przez linę drabinki i zapobiec upadkowi.

Abas zaczekał, aż Porusz znajdzie się pod Sapirem i wtedy przeskoczył przez reling. Wylądował miękko na czworakach i przycupnął tuż za krawędzią nadburcia. I

Abas rozejrzał się dokoła. Szaret był najniższy z jego grupy i potrafił pełzać jak wąż. Abas dotknął jego ramienia i wskazał pokład.

– Kryj się przy lewej burcie.

Szaret przeczołgał się przez dwumetrowy pas otwartego pokładu i częściowo teraz osłaniany wystającą pokrywą luku ładowni cal po calu sunął przed siebie.

Abas omiótł spojrzeniem całą długość pokładu. Mogą zostać wykryci lada chwila: dowiedzą się o tym dopiero, gdy przeszyje ich salwa. Szybko, szybko! Na samym dziobie, obok windy kotwicznej piętrzył się zwój luźnego łańcucha.