Страница 8 из 68
Później, kiedy miał więcej czasu i powody do takich rozmyślań, długo się zastanawiał, dlaczego w ostatniej chwili zmienił kierunek uderzenia. Powinien zabić natychmiast, żeby facet ani zipnął i wiać. Gdyby to był bezpieczniak, ta chwila słabości mogła zadecydować o wszystkim. Prawda, czekający na niego bezpieczniak nie opijałby się przedtem gorzałą. Ale ten ciężki, przepity oddech, przeciwnika, dotarł do Hornena ułamek sekundy później, kiedy już przewrócił go na podłogę i siedział mu na karku, gotów w każdej chwili poderżnąć gardło. Czyli – coś jednak nie pozwalało tak po prostu zabić, jeżeli nie miał absolutnej pewności, że klient na to zasłużył. Szregi – ten Szregi, którego pamiętał – opieprzyłby go za to. Na akcję nie wolno zabierać ze sobą sumienia, to może zbyt wiele kosztować. Rób swoje i nie kombinuj, myśleć mogłeś przedtem. Sam byłem sobie winien, że lazłem za tobą.
W każdym razie Hornenskierował rękę w bok, opalając tylko ostrzem noża ścianę. Zacisnął rękę na szyi leżącego i ściągnął jego głowę ku sobie, aż zatrzeszczały kręgi szyjne.
– Kurwa…Hornen… – wychrypiał tamtem. – Puść, to ja…
Nie spodziewał się, że usłyszy ten głos jeszcze kiedykolwiek w życiu. Poluzował trochę chwyt, ciągle trzymając wyłączony nóż przy szyi leżącego.
– Szregi? – zapytał ze zdziwieniem. Nie musiał pytać. Poznałby ten głos nawet w piekle.
– To ja… puść, łeb mi urwiesz…
Puścił. Szregi stuknął czołem o brudną, cementową płytę i przez długą chwilę dyszał ciężko, masując dłonią obolałe gardło.
Rozdział 5
„Musimy dziś przyznać szczerze i otwarcie – to my jesteśmy wi
(fragment deklaracji przyjętej na XLIV Kongresie Związku Młodych Entuzjastów).
Pod bramą domu Brabeca czekał już na wychodzącego Prosta flajter żandarmerii. Powrót do bazy trwał dokładnie tyle, żeby zrzucić cywilny płaszcz i nałożyć mundurową bluzę z dystynkcjami kapitana. W kilkanaście minut po posadzeniu wozu na bocznym parkingu Frost znajdował się już w szybkobieżnej windzie, zjeżdżającej do podziemnych kondygnacji bazy. Jako jeden z nielicznych ludzi w okolicy zachowywał spokój. Nie przejmował się paniką w bazie. Co najwyżej bawił go widok zwożonych w pośpiechu zaspanych, niepodopinanych oficerów albo obsady pola wzlotów, modlącej się żarliwie, żeby dostojny gość nie zażyczył sobie przypadkiem obejrzeć popisowego startu eskadry przechwytującej. Pewnym, spokojnym krokiem dotarł do głównej sali odpraw i wylegitymowawszy się kapralowi, wszedł do środka.
Usadowił się w fotelu, poprzestawszy na przywitaniu generała Meta Warnoffa jedynie nieregulaminowym skinięciem głowy i rozpoczął zwięzłą relację ze spotkania u Brabeca.
Warnoff poczuł się zirytowany tym spoufaleniem młodszego o kilka stopni i o całe pokolenie oficera. Na razie jednak nie uznał za stosowne dać mu tego do zrozumienia. Na razie bowiem kapitan Czeng Frost był jego, Meta Warnoffa, wspólnikiem, a obaj razem byli – w świetle regulaminów – kandydatami do spotkania z plutonem egzekucyjnym. Co nie przeszkadzało Warnoffowi solidnie sobie obiecać, że po wszystkim nauczy kapitana należytego szacunku dla szarż.
Oficjalnie Czeng Frost zajmował w hierarchii bazy pozycję niezbyt wysoką; jednego z dwóch zastępców szefa żandarmerii w Hynien. Ale sam szef i jego pierwszy zastępca nie należeli do ludzi, którym Warnoff mógł zaufać. A ponieważ generał potrzebował żandarmerii, Frost mógł sobie chwilowo pozwalać na drobne niesubordynacje.
Czeng Frost był lubiany przez podwładnych i mógł liczyć wśród nich na posłuch. Wynikało to przede wszystkim z faktu, że nie lubili go przełożeni. Dowódca bazy, generał Verd, dawno już oświadczył mu, żeby cieszył się ze swojego stopnia i funkcji, bo wyżej nie podskoczy.
Trudno się tu nawet doszukać jakiejś osobistej niechęci któregoś z przełożonych. Każdy z nich, prywatnie, jak najbardziej go cenił, tyleż za fachowość i rzetelność, co za dyspozycyjność. Mimo to każdy wystrzegał się panicznie podpisania jakiegokolwiek wniosku, który mógłby narazić go na podejrzenie o forowanie zdolnego skądinąd kapitana.
Na drodze do kariery stanęło Frostowi nazwisko. Gdzie indziej może machniętoby na nie ręką. Ale nie w armii. Można było powiedzieć o nim wiele dobrego, lecz zawsze należało dodać na końcu: „tylko to wasze federacyjne nazwisko…”
Przed laty, gdy przebrzmiał wielki dzień secesji, a planeta Terea, po kilkunastu potyczkach i po dwóch sporych bitwach, opiewanych potem przez pisarzy i pokazywanych małym tereańczykom w holowizji, zdołała wyzwolić się z zależności od Federacji Ziemskiej, jej mieszkańcom potrzeba było jakiegoś prostego symbolu uzyskanej wolności. Trudno stwierdzić, kto pierwszy wpadł na pomysł, by uczynić tym symbolem nazwiska. Porwani entuzjazmem koloniści porzucali dawne nazwiska, zastępując je trzyliterowymi kodami, którymi podczas transportu oznaczano hibernacyjne pojemniki. Czasem wplatano między te trzy litery jeszcze jedną albo dwie, dla lepszego brzmienia. Tak sklecone miano dawało gwarancję, że ma się do czynienia z porządnym człowiekiem.
Na nieszczęście dla Czenga jego ojciec uparł się przy swoim starym, federacyjnym nazwisku. Próżno było dziś tłumaczyć, że całym sercem popierał on Milena, a jego upór wynikał jedynie z niezdrowego pragnienia oryginalności. „Oddów, Getów, Netów i im podobnych to tu będą tysiące” – mawiał. „A Frostów tylko dwóch, ja i mój syn”.
Toteż kapitan Frost nie próbował nic tłumaczyć, ani tym bardziej dokonywać spóźnionej zmiany nazwiska – gdyby zaczęto zwracać uwagę, jak się przedtem nazywał, byłby w jeszcze gorszej sytuacji niż teraz. Raniły go jednak boleśnie słowa dowódcy bazy i starał się dowieść, że mimo wszystko zasługuje na zaufanie.
Przez ostatnie lata udało mu się coś w tym względzie wskórać. Przede wszystkim, to właśnie jego wybrano spośród kilkudziesięciu wstępnie wyselekcjonowanych kandydatów do wąskiej grupy żołnierzy wysyłanych na specjalne szkolenie do Arpanu. Cel tego szkolenia poznał dopiero na miejscu i od razu zorientował się, że jego akcje idą w górę. Utwierdziło go to w przekonaniu o słuszności wybranej drogi. Mówiąc krótko, mimo młodego wieku Frost stał się człowiekiem nie mniej oddanym ideałom Milena niż niejeden stary generał, który porucznikowskie szlify zdobywał w bitwach z siłami Federacji. Dzięki temu i dzięki odbytemu kursowi był Warnoffowi w tej chwili i w tej sali po prostu niezbędny. Sam z kolei potrzebował Warnoffa, gdyż nadal nazywał się Czeng Frost, a dowódca bazy nazywał się Verd.
W ten oto sposób młody kapitan i stary generał stali się wspólnikami i kandydatami na randkę z plutonem egzekucyjnym.
Toteż Warnoff bez słowa słuchał relacji Prosta o jego spotkaniu z wysła
– Odebrałbym to jako demonstracyjnie okazany brak zaufania – powiedział, gdy Frost skończył. – To podobne do socjoników. Zawsze uważają się za najmądrzejszych…
– Bardzo możliwe, panie generale. Prędzej czy później, jak sądzę, uznają, że bez nas w ogóle by ich nie było. Moi chłopcy są już w każdym razie gotowi.
– Jakieś problemy?
– Nie u mnie, panie generale.
– Ilu z nich wie?
– W pełni informowałem tylko dowódców plutonów. To na razie wystarczy.
Warnoff tylko skinął głową. Swoje myśli zawsze zachowywał wyłącznie dla siebie. Może dlatego podświadomie obawiał się Prosta.
– Myślę, że powinien pan wstać z tego fotela. Nie powi