Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 5 из 68



Teraz można walić w cementową ścianę kieliszkiem albo pięścią, można i łbem. Przejdzie, popuści na jakiś czas, a potem znowu wróci, i daj Boże, żeby było wtedy za co pić.

Trzykrotny, wysoki dźwięk rozległ się jak zwykle w chwili, gdy poczuł, że trzeba koniecznie zarepetować, choćby raz. Źródełko wyschło, do jutra. Kiedy ten czas minął? Towarzystwo posłusznie zaczęło się zbierać, niosąc do wyjścia swoich poległych. Nie chcieli zostawiać ich na łup obsługi. Każdemu zdarzyło się kiedyś przespać zamknięcie, i zawsze budził się wyczesany co do grosza.

– Pójdę sam – szarpnął się, gdy ktoś chciał mu pomóc. Podniósł się ciężko. We łbie szumiało, ale pion trzymał. Musiał się jeszcze czegoś napić. Wylazł z baru i łapczywie wciągał w pierś zimne, nocne powietrze.

– Chodź, młody – ktoś ciągnął go za ramię, ale on wyrwał się, poszedł w swoją stronę. Chciał być sam.

Mozolnie zaczął przedzierać się przez trawniki w kierunku meliny Brabeca. Trudno by mu było powiedzieć, dlaczego akurat tam. Tak to jakoś przyszło do głowy.

Nagle, wysoko nad nim, przewalił się ryk idącego na pełnych obrotach flajtera. Szregiego aż posadziło na ziemi. Łoskot przetoczył się nad dachami, zadudnił w wysokich kanionach pomiędzy blokami. Zadań do góry głowę. Znowu. Ponad dachami i rozpiętą nad nimi pajęczyną przelotowych dróg przesunął się wojskowy flajter, tym razem cicho, na wolnych obrotach. Światła pozycyjne jarzyły się na nocnym niebie. O, tam dalej jeszcze jeden.

Stał, przyglądając się długo. Powariowali? Wojna, czy co? Raz, dwa… nie, to chyba ten pierwszy wraca. A może nie.

Jaka znowu wojna, Szregi. Zgłupiałeś od holo, tylko tam w kółko to pokazują. Do diabła z nimi, niech sobie latają, jak im się chce. Idziemy, psiakrew. Prosto, potem skręcić w drugą ulicę i pod przelotową w prawo. Trafi.

Szedł, wyciągając nogi i starając się zignorować przelatujące co i raz flajtery. Myślał ciężko. Może być wpół do, góra jedenasta. Bary zamykali o dziesiątej, żeby siła robocza zdążyła się wyspać. O tej porze miasto stawało się ciche, uśpione, przynajmniej tu, z dala od centrum. Skąd ten nagły ruch? Dalej, w grupie wieżowców wybijających się ponad bloki dzielnic mieszkalnych, dostrzegał światła w oknach. Z trudem przypomniał sobie, że to bloki garnizonu…

Niech ich szlag. Co by się nie działo, on musi się jeszcze napić. Trzeba się spieszyć. Idzie wojna, flajtery latają, na metach znowu podskoczą ceny.

Dotarł wreszcie do najbliższej bramy i ruszył po schodach na górę, kurczowo trzymając się poręczy. Księżycowa Brabeca była chyba jeszcze gorsza od standardowy, ale gradus trzymała jak cholera. Zdzierał z nich, stary skurwiel, ale walili do niego drzwiami i oknami. Wiedział, że mu klientów nie zabraknie. Załatwił sobie, pierdziel, chatę prawie na samym parterze. Jako inwalida, ze specjalnego przydziału. Cholera wie, jak to zrobił, pewno wybulił niezły gulden, ale już dawno odbił to sobie z nawiązką. Na wyższych metach było taniej, tylko że po paru głębszych trudno tam dojść.

Zatrzymał się na półpiętrze. Zza brudnego okna dobiegał syk silników lądującego pod bramą flajtera, ale nie zwrócił na to uwagi. Wpatrywał się w drzwi Brabeca, dostrzegalne w świetle ocalałych jakimś cudem żarówek. Uśmiechnął się do siebie i pełen błogości miał już wyjść z półmroku, kiedy nagle rozległ się zgrzyt rygli, a drzwi otworzyły się. Wysoki, barczysty facet przebiegł koło niego i znikł, waląc w schody podkutymi buciorami. Szregi zastygł w bezruchu. Dziwny facet, dziwnie ubrany – ten płaszcz z postawionym kołnierzem oraz ciężkie buciory. W dodatku trzeźwiutki. Już samo to było podejrzane.



Znowu, z nagłą siłą, tknęło go jakieś tajemnicze, dziwne przeczucie. Przez moment miał ochotę zawrócić i wyjść. Ale, oczywiście, opanował się po chwili. Co tam kombinować, każde stworzenie boże ma prawo sobie łyknąć. No, jeszcze kilka schodków…

Zanim się jednak poruszył, drzwi Barbeca otworzyły się po raz drugi.

Rozdział 3

„Niewątpliwie najbardziej rzucającym się w oczy objawem postępującej dezorganizacji społeczeństwa Terei jest wszechogarniająca apatia. Przeciętny obywatel, który otrzymał tak wiele praw w porównaniu z okresem dominowania Federacji, paradoksalnie, nie czuje się u siebie i nie stara się z tych praw korzystać. Taka jest cena błędów popełnionych przez ekipę Ouentina. Błędów, które łatwo było by naprawić, ale trzeba się najpierw do nich przyznać, a jest to ostatnia rzecz, do której przedstawiciele Rady Specjalistów byliby skło

Ivan Horthy, „Stagnacja i postęp” (Archiwum wydziału prewencji Centralnego Instytutu Rozwoju Społeczeństwa, komisja d/s badania działalności tzw. „opozycji moralnej”)

Dom rzeczywiście przypominał kształtem trumnę. Rozbite górne piętra, częściowo zerwany dach, ani jednej szyby w oknach. Na ścianach widać było jeszcze ślady ognia. Pożar nadwątlił konstrukcję, która od dwudziestu lat groziła zawaleniem, a mimo wszystko nadal się trzymała. Po zamieszkach, w których zniszczono gmach, biura miejscowego oddziału Instytutu przeniesiono do jednego z wieżowców w centrum miasta. Zrujnowany, nadpalony budynek przeznaczono do rozbiórki. Odkładano ją jednak z roku na rok w nadziei, że może wreszcie sam się zawali.

Tonkai siedział jeszcze w pancerce, pracując przy terminalu i zostawiając swoim ludziom czas na przygotowanie terenu. Wysmażył pierwszy meldunek o postępach śledztwa, na razie jeszcze bardzo ostrożny i wyważony, wystukał hasło wejścia i numer sprawy. Raport zniknął gdzieś w przepastnych lochach centralnej pamięci Instytutu. Pieścił go prawie przez pół godziny – miał jak w banku, że będą to sprawozdanie potem wyciągać wielokrotnie i medytować nad każdą literką. Z Mokarahnem mógł rozmawiać swobodniej. Prosił go o nasłuch na fali Sayena Meta, której parametry mieli zapisane w archiwach. Wątpliwe, żeby mieli amtex, ale… Przed numerem sprawy pojawił się już w zapisach kod S-4 – działanie na szkodę ogółu. Od dawna nic takiego się nie zdarzyło, więc lepiej na wszelki wypadek niczego nie zaniedbać. Zawsze znajdzie się jakaś swołocz, która na rozprawie habilitacyjnej wyciągnie mu każdą najdrobniejszą nieprawidłowość lub przeoczenie z pierwszych godzin śledztwa. Żeby tylko sprawa okazała się warta rozpoczęcia starań o habilitację…

Szansę na to wyraźnie wzrastały, co wprawiało Tonkaia w stan radosnego podniecenia. Sam Sayen wyglądał wprawdzie z początku niezbyt obiecująco, ale po raporcie Hartego jego postać nabrała kolorów. Trzech już znalazło się na celowniku, a po tempaxie w Trumnie można sobie było wiele obiecywać. Obecność Kensicza wśród podejrzanych pozwalała liczyć na stopniowe dokopanie się do jakiejś większej siatki. Gdyby chodziło o wąską grupę, niewielki zasięg i ograniczone cele, wówczas zetknąłby się z ludźmi, którzy świetnie znają reguły wywrotowej działalności. Fajterzy, jak Hornen, odstępcy… Kensicz nie miał żadnych układów z notowanymi, nie miał nawet żadnych umiejętności, które mogłyby się liczyć. Skoro Sayen zbierał aż takich pętaków, należy spodziewać się po nim szeroko rozgałęzionych powiązań. Może jakaś nowa próba niedobitków Roty, może nielegalna struktura przyklejona do moralistów albo religiantów… Przeciwko tej drugiej ewentualności przemawiał fakt, iż moraliści programowo stronili od działań, które mogłyby zainteresować facetów pokroju Hornena. Ściągali ich wprawdzie do siebie, lecz – o ile było Tonkaiowi wiadomo – nie stosowali rotowskich numerów z omijaniem ochrony. Borden wprawdzie zmniejszył do minimum sankcje za wprowadzanie systemu w błąd, ale praktyka szła swoją drogą. Wiadomo, że facet, który kantuje automaty i zaciera ślady swojej obecności, nie ma czystego sumienia.

Przeciwko pierwszej ewentualności przemawiał natomiast rażący brak profesjonalizmu, do czego żaden fajter nigdy by nie dopuścił. Najpierw – kiedy dwóch ludzi, w dodatku obaj z rejestru uzdolnionych (fakt, o tym mogli nie wiedzieć) zaczyna się ukrywać niemal jednocześnie, nawet najgłupszy śledczy musi ich ze sobą natychmiast skojarzyć. Po drugie, werbowanie Kensicza w zamkniętym, choć zatłoczonym pomieszczeniu zakrawało na ostatnią amatorszczyznę. I to jeszcze w miejscu ostatniej rejestracji, gdzie tempaxowanie było czy