Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 47 из 57



Zapragnął gorąco, tak jak tylko można pragnąć, tak że aż zakręciły mu się w oczach łzy, żeby choć na chwilę znaleźć się gdzieś poza tym światem, z dala od niego, gdzieś zupełnie na zewnątrz, gdzie nie byłoby drużstw i Stawyszynów, i diewoczek, i Kuklatów, i interaktywnych telewizji, i Świętych Mykołów, i Grup Harta, i całego tego splecionego w cuchnący, ropiejący skrzep draństwa -gdzie byliby tylko on i ta kobieta, która teraz oddychała tak równo i spokojnie u jego boku.

Stłumiony, przeciągły charkot, który dobiegł uszu Perhata od szczytu wzgórza, nie był złudzeniem. Był głosem, z jakim umierał jeden ze Skrebecowych strażników. Rzucona z dwóch metrów saperka wbiła mu się w pierś w chwili, gdy usiłował sięgnąć po broń. Jej wyostrzona krawędź, uderzając z siłą kilkuset kilogramów na centymetr kwadratowy, zmiażdżyła cztery żebra i przecięła aorty tuż przy sercu. Śmierć nastąpiła w ciągu kilku sekund.

Drugi ze strażników umarł pół minuty wcześniej. Także w jego wypadku przyczyną śmierci było uderzenie saperką. Uderzenie z bliska, w kark, tak silne, że przerwało rdzeń kręgowy i nieszczęśnik zatonął w nicości w pół snutej leniwie myśli, w pół znudzonego kroku, nie zdążywszy nawet zauważyć, że coś się stało.

Można by sądzić, że tysiące filmów, zapisanych w sieciowych zasobach telewizji, w pogoni za zaciekawieniem widzów wyeksploatowały już wszystkie możliwe i niemożliwe sposoby zabijania. Że pokazano w nich już wszelkie, nawet najbardziej absurdalne narzędzia, jakie mogły do tego służyć. A jednak rosyjska saperka nigdy się takiej nobilitacji nie doczekała. Filmowcom wydawała się ona narzędziem zbyt prozaicznym. Ciężka, trzydziestodwu-centymetrowa łopatka o trzech zaostrzonych krawędziach, którą nie da się wywijać malowniczo przed kamerą jak chińskim nunczaku. W istocie ów zastupok, szpadelek, jak go pieszczotliwie nazywano, idealnie wyważony i doskonale leżący w ręku, nadawał się do zabijania dużo lepiej niż bagnet czy sztylet. Trzeba było tylko umieć się nim posługiwać. A to już ludzie Kolcowa umieli lepiej niż cokolwiek i

W Rosji w ogóle życie ludzkie nigdy nie cieszyło się szczególnym szacunkiem – zabić kogoś lub zginąć samemu zawsze było tam rzeczą prostą jak stakańczyk wódki. Ale podwładni Kolcowa byli ludźmi nawet na rosyjskie warunki wyjątkowo bezwzględnymi. Rekrutowani spośród weteranów rozmaitych drużstw, zdążyli się już przekonać, że człowiek jest tylko kryjącym się pod różnymi maskami bydlęciem i że zasługuje na życie do chwili, dopóki potrafi bez wahania atakować i zabijać pierwszy. Wyznawali tylko trzy zasady: nigdy nie ufać, nigdy nie prosić, nigdy się nie bać.

Ludzie Kolcowa różnili się od rozmaitych osiłków, pompujących w przydrożnych siłowniach, tym samym, czym za sowieckich czasów różniły się oddziały specnazu od zwykłego mięsa armatniego. Jednym z tradycyjnych sposobów, w jaki u Liszniewa egzaminowano kandydatów do służby, było coś, co Skrebecowi nazywali „ruską zagadką”. Polegało to na niespodziewanym rzuceniu kandydatowi w twarz ciężarnej kotki. Musiał chwycić ją w locie za kark, tak aby nie dać się podrapać, i trzymając w jednej ręce, drugą sięgnąć jak najszybciej po nóż, rozpruć kotce brzuch i policzyć, ile ma małych.

Na usprawiedliwienie honornych można powiedzieć tylko tyle, że w najgorszych snach nie spodziewali się oni stawiać czoło takim przeciwnikom. Do pilnowania grobów nie wyznaczano najlepszych. Ich zadaniem było odstraszyć od świeżej mogiły hieny – wyrzutków z samego dna życia, którzy starali się roztopić w ciemności i nigdy nikogo nie atakowali, chyba w ostatecznej rozpaczy, zagonieni w potrzask. W walce z hienami bronią wystarczającą było imię Skrebeca. Nigdy dotąd nie zdarzyło się, aby ktokolwiek zaatakował posterunek pilnujący spokoju umarłych i ten fakt pozwalał wartownikom zwolnić się z jakiejkolwiek czujności. Paradoksalnie, wiadomość, podrzucona tego wieczora przez kumpli, iż gdzieś w pobliżu znajduje się podobno sam pułkownik Stupak, ułatwiła zadanie napastnikom, skłaniając honornych, aby od czasu do czasu przeszli się dla zachowania pozorów wokół usypanej na szczycie mogiły i swojego namiotu. Ludziom Kolcowa byłoby nieznacznie trudniej, gdyby wartownicy się z niego nie ruszali, jak zazwyczaj ufając w znajdujący się na ich wyposażeniu prosty detektor masy.

Detektor ten ostrzegał z dala przed każdym zbliżającym się do szczytu wzgórza człowiekiem, ale tylko wtedy, gdy ów człowiek nie miał przy sobie dezorientującego aparaturę nadajnika. Oczywiście, trudno by sobie było wyobrazić, aby hieny choć wiedziały o istnieniu czegoś podobnego.



Ludzi Kolcowa było czterech. Piąty pozostał w ciężarówce, stojącej w zaroślach obok polnej drogi, o kilkaset metrów niżej. Dowodzący ochotnikami miał na imię Borys, ale z jakiegoś powodu kazał nazywać się Wasylem, a ponieważ potrafił swe żądanie poprzeć sławą wyjątkowego zabijaki, zazwyczaj mu ustępowano.

Kiedy Perhat dokonywał swej kurtuazyjnej wymiany grzeczności z wartownikami, Wasyl leżał w zaroślach o kilka metrów od niego. Potem śledził go przez lornetkę z noktowizorem. Był świadkiem długiej rozmowy z Jacqueline, ale nie znając języka, nie mógł nic zrozumieć. Rozważał nawet, czy ich nie zabić, ale to mogłoby zwrócić czyjąś uwagę. Ostatecznie więc postanowił odczekać, aż pójdą. Kiedy tylko ruszyli w dół, dał znak do rozpoczęcia akcji.

Teraz Wasyl ocierał rzęsisty pot, lejący mu się z czoła. Ten obfity pot był skutkiem noszonych przez całą jego grupę foliowych peleryn napylonych żółtozieloną, matową substancją. Był to strój wyjątkowo uciążliwy, ale człowiek weń ubrany praktycznie znikał z obrazu detektorów podczerwieni, a w obrazie radarowym prezentował się jak blade, łatwe do przeoczenia widmo.

Stłumionym głosem udzielił soczystej reprymendy jednemu ze swoich podwładnych – temu, który zabił drugiego z wartowników. Cios saperki chybił o kilka milimetrów; ofiara powi

Od tej chwili wyglądało to z satelitów tak, jakby wartownicy opuścili nagle swój posterunek i zeszli ze wzgórza na stronę przeciwną od parkingu, do stojącej tam ciężarówki. Wrócili stamtąd dźwigając kolorowy, plastikowy kontener, oznaczony błękitnymi symbolami firmy Sendai. Tę drogę powtórzyli jeszcze dwukrotnie, donosząc kolejne kontenery. Potem przysiedli koło namiotu, w którym dwaj pozostali ochotnicy przystąpili do montowania wyjmowanych kolejno ze skrzyń części. Z pierwszej wydobyli fragmenty podstawy, które po złożeniu utworzyły wysoki do pasa trójnóg z masywną, dającą się obracać we wszystkich płaszczyznach głowicą i wyprofilowanym oparciem dla strzelca. Z drugiej korpus szybkostrzelnego działka, z przymocowanym i już zafiksowanym tubusem laserowego celownika. Trzecia skrzynia zawierała amunicję, spiętą w jedną, długą taśmę.

Pół godziny przed brzaskiem działko było gotowe i czekało na odpowiedni moment, aż Wasyl każe je wynieść i ustawić na szczycie mogiły. Jeden z ludzi Kolcowa oparł się o drewnopodobną okładzinę kolb i rozradowany niczym dziecko w wesołym miasteczku, napawał się lekkością, z jaką lufy działka, nawet bez włączonego wspomagania, pozwalały się błyskawicznie przerzucać z jednej pozycji w drugą.

Dźwięk silników narastał z oddali, rósł, potęgował się, aż wreszcie po długich kilkunastu sekundach zaczął się przesilać i oddalać. Drogą obok parkingu przewalała się pierwsza tego dnia grupa. Pięć ciężarówek i dwa samochody osobowe z konwojem, sądząc na słuch. Spieszyli się, żeby nie ugrzęznąć w korku przed Czarcim Wirażem. Całkiem słusznie.