Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 44 из 57



Zastanowił się.

To pozostanie jeszcze jedna możliwość. Zdobyć konwój szturmem, wprost z ciężarówek. To w ostateczności. Ale szturm, jeśli będzie szybki i wykonany z zaskoczenia, też się przecież może powieść.

To się trzymało kupy. Tak, to się, przy odrobinie szczęścia, mogło udać.

Kolców wyszedł ze swojego wozu i stojąc na stopniu, gestem dłoni przywołał kręcących się wokół podwładnych. Odczekał chwilę.

– Chłopaki – oznajmił, kiedy wreszcie zebrali się wokół niego. – Będę potrzebował kilku ochotników.

Perhat siedział na wysuszonej słońcem trawie, oparty plecami o zmurszały pień zrąbanego przed laty drzewa. Od czasu do czasu odrzucał głowę do tyłu, aż opierała się potylicą o oślizły od porostów pień, i patrzył na usiane gwiazdami niebo. Siedział tak nieruchomo przez kilka chwil, potem opuszczał głowę, unosił do ust butelkę i pociągał z niej drobny łyk ciepławej wódki. Trzymał go jak najdłużej na języku, przełykając dopiero wtedy, gdy zmuszał go do tego nadmiar śliny w podrażnionych ustach. Nawet w takiej chwili, popijając i wpatrując się w rozgwieżdżone niebo, nie przestawał być sobą – odpowiedzialnym, myślącym o wszystkim kierownikiem karawany. Potrzebował alkoholu, potrzebował rozpaczliwie tej chwili oczyszczenia, jaką on dawał, ale z drugiej strony pamiętał doskonale, że jutro muszą ruszyć zaraz po pora

Nie miał tej nocy szczęścia. Posterunek na wzgórzu wymieniono w ciągu ostatniego tygodnia i teraz składał się on z zupełnie mu nie znanych małolatów, najwyraźniej z bardzo niedawnego zaciągu, głęboko przejętych powierzoną im misją. Nawet niezbyt miałby z nimi o czym gadać. Na dodatek, jak mu powiedzieli, gdzieś w pobliżu kręcił się sam major Stupak. Oczywiście, chłopcy na posterunku nie mieli w takiej sytuacji najmniejszej ochoty na jakiekolwiek wykroczenia przeciwko dyscyplinie, do której to kategorii przynależałoby spożywanie wódki z przygodnie poznanym szefem popasającego akurat w pobliżu konwoju.

Zupełnie tego nie przewidział. Był pewien, że służbę na pagórku dalej pełnią Kosturkiewicz i Huczko, z którymi popijał w tym miejscu niecałe dwa tygodnie wcześniej. Obaj jeździli kiedyś w konwojach, obu znał z trasy, zanim jeszcze udało im się zostać honornymi. Nie powiedziałby tego na głos, ale liczył, że gdyby potrzebował nowego zajęcia, mogliby mu pomóc dołączyć do ich grona i choćby już z tego powodu podtrzymywanie znajomości z nimi było rzeczą wskazaną.

A tak jego wizyta na wzgórzu zmieniła się w zupełnie kurtuazyjną wymianę zdanek, toczoną z bezpiecznej odległości od ściskającego giwerę wartownika. Huczko i Kosturkiewicz pojechali gdzie indziej, gdzie – niczyj biznes, tajemnica wojskowa. Mów, człowieku, co masz za interes, i – ostatnie słowo wartownik podkreślił szczególnie mocną intonacją – nie zawracaj głowy żołnierzom.

Tym zirytował Perhata szczególnie. Mianem „żołnierza” potocznie określało się każdego, kto służył drużstwu swoimi pięściami i spluwą. Ludzie Skrebeca uważali to za profanację: miano żołnierza mieli za przysługujące tylko i wyłącznie im, użycie go w stosunku do kogokolwiek i

Rzecz w tym, że honorni służyli wprawdzie Skrebecowi, ale nie byli prawdziwymi żołnierzami. Nie bardziej niż goryle Kuklata pilnujący dowożonych na parkingi diewoczek. Mimo to szczęściarze, którym udało się na tę służbę załapać, uważali się za coś nieskończenie lepszego niż zwykli mołodcy i uzurpowali sobie te same prawa, które przysługiwały strzelcom z międzynarodowego kontyngentu. W istocie, oczywiście, ani się do nich umywali. Tamtych, w ich pancerzach i wielkich hełmach nafaszerowanych elektroniką, zwykły człowiek, uzbrojony jedynie w automat, po prostu nie miał szansy pokonać. Ale dlatego też byli zbyt ce

Tak czy owak, plany na wieczór wzięły w łeb i Perhat ruszył z powrotem, stara

Pomyślał sobie, że powinien teraz pójść do Jacqueline. Pójść, zapukać do drzwi jej furgonetki, a kiedy doktor Tenard otworzy, oznajmić jej z szerokim uśmiechem, że, chce czy nie, musi go przyjąć na noc, bo nie ma gdzie spać.

Tylko że zamiast niej najprawdopodobniej otworzyłby mu Claude. Przypomniał sobie jego słowa o kudłatym dzikusie i natychmiast z wściekłością odrzucił myśl o złożeniu pani doktor wizyty. Też mi coś. Miewał dziesiątki ładniejszych dziewczyn, i to takich, dla których stanowił niedościgłe marzenie.

W końcu nie pozostało mu nic i

I to właśnie robił.



Słabe światła u jego stóp kołysały się coraz bardziej i odpływały. Odpływała też dręcząca go od rana złość. Za to z każdym kolejnym łykiem alkoholu, rozpuszczanym na języku, narastało poczucie niezaspokojenia.

Siedział tak już dość długo, kiedy na ścieżce, wiodącej do obozowiska, zobaczył zbliżającą się powoli postać. Szczupłą, niewysoką postać w narzuconej na ramiona bluzie.

Szła powoli, uważnie stawiając stopy. Co jakiś czas przystawała, by przez dłuższą chwilę wpatrywać się w wierzchołek wzgórza. Im dalej była od obozowiska, tym przystanki te stawały się częstsze.

To była Jacqueline. Czekał nieruchomo, starając się oddychać jak najciszej, aż znalazła się niemal na wyciągnięcie ręki.

– Niebezpiecznie tak chodzić samej po nocy, madame le docteur – odezwał się wtedy.

Miał wrażenie, że dostrzegł w jej oczach błysk ulgi.

Zbliżyła się.

– Przecież sam pan mówił, że to bezpieczne miejsce. Ze na wzgórzu jest posterunek.

Tak. Zapomniałem tylko powiedzieć, że ten posterunek pilnuje umarłych, a nie żywych. Usiadła na trawie obok niego.

– Umarłych?

– Dwa miesiące temu była tu strzelanina między ludźmi Skrebeca a drużstwem z Krasnodaru. Było parunastu zabitych. Skrebecowi pochowali swoich na tym wzgórzu. I teraz ich pilnują. Proste.

Potrząsnęła lekko głową.

– Jeszcze jedna rzecz, której nie rozumiem. Po co pilnować zabitych? Mogą uciec?

– Po to, żeby kołchoźnicy ich nie wykopali i nie obdarli- odparł tonem, jakim wyjaśnia się oczywiste rzeczy małemu dziecku. – Żołnierza chowa się w porządnym ubraniu, w butach, z całym mnóstwem ce

– Pan pił – stwierdziła nieoczekiwanie, jakby znajdowali się w kraju, gdzie picie jest czymś dziwnym.

Parsknął przez nos, ni to śmiechem, ni z irytacji.