Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 47 из 55

Krótko po osiemnastej zwaliła mi na stół potężny stos papieru, grube rulony i wielką, foliową torbę. Odgadłam, iż jest to torba Mikołaja, podobna była do tamtej, schowanej w samochodzie, do tego stopnia, że ostatecznie przestałam dziwić się pomyłce. Torbę z piwem wyjęłam jej z rąk już w drzwiach.

– Jeśli idzie o moje cele, zrealizowałam już chyba wszystkie – oznajmiła z nikłym cieniem satysfakcji. – Od tego balastu chcę się wreszcie odczepić. Jestem ciągle podejrzana?

– Obie jesteśmy podejrzane – odparłam, wyciągając szklanki. – Ty bardziej, ale pojawia się możliwość, że jednak Mikołaja nie zabiłaś i tej baby z przeciwka też nie. Tyle mi Janusz zdążył powiedzieć przez telefon. Stanowisz natomiast bezce

Kiwnęła głową.

– Wiem, fotograf Mikołaja. Chociaż osobiście dostarczyłam go do pogotowia i wydalało mi się, że ze znikaniem będzie miał trudności…

Przekazałyśmy sobie wzajemnie wiadomości z ostatniej chwili, co zabrało nam nieco czasu. Zmartwiłam się nieobecnością Janusza.

– Pojęcia nie mam, gdzie się w tej chwili podziewa, a powi

– To on tak powiedział?

– Powiedzieć, to on nic nie powiedział, ale patrzył takim wzrokiem, że sobie sama wydedukowałam. Ogólnie biorąc, mafia. Uczestniczyłaś na dworcu w wydarzeniu kretyńskim, ale może się jeszcze okazać, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.

Moja synowa wciąż była niespokojna i niezadowolona z życia.

– Nie chcę tej torby w samochodzie – powiedziała gwałtownie. – Gryzie mnie. W pierepałach Mikołaja uczestniczyłam dobrowolnie, ale przeciwko narkotykom protestuję.

Chcę im to oddać!

Pożałowałam, że jednak nie zabrałam towaru od razu.

– Tu by leżało – mówiła nerwowo moja synowa. – Janusz wziąłby wszystko razem. Więcej dowodów nie ma, ten kretyn zniszczył część, a ja resztę, ale o tym wolałabym im nie mówić… Słuchaj, jedźmy po to!

– Teraz, zaraz?

– Im wcześniej, tym lepiej. Może zdążymy, zanim Janusz wróci. Zostaw mu kartkę.

Dałam się przekonać. Miała rację, rąbnięty łup należało trzymać pod ręką, gotów do przekazania w każdej chwili. Załatwimy to szybko, kartkę położę na wierzchu…

W pięć minut później jechałyśmy już do Konstancina jej polonezem. O dwudziestej drugiej trzydzieści miasto było puste i droga zajęła nam kwadrans. Moja synowa znała miejscowość, ale pojechała jakoś dziwnie, zawahała się dwa razy i w końcu zatrzymała samochód wcale nie tam, gdzie, moim zdaniem należało. Nie zdążyłam zapytać, dlaczego to robi.

– No, trafiłam! – odetchnęła z ulgą. -Jesteśmy na tyłach.

Zostawię to pudło tutaj, jest taka ścieżka pomiędzy siatkami, pójdziemy nią i mamy bramę. Gdyby ktoś z tych mafiozów czatował…

Znów przyznałam jej słuszność. Ciemno było, ale wzrok się przyzwyczajał i już po chwili rozpoznałam miejsce, to tu właśnie spotkałam babę na rowerze. Dom obok oświetlony był nieco obficiej i dobiegały z niego jakieś nikłe dźwięki, przelotnie pomyślałam, że pewnie oglądają telewizję. Następnie zajęłam się wyłącznie wypatrywaniem wądołów na zarośniętej ścieżce. Nie miałam ochoty akurat teraz skręcić nogi. Wpadłam jej na plecy.

– Kurrrr… – wysyczała strasznym szeptem i zgrzytnęła zębami tuż przy moim uchu.

Gest jej głowy bardziej wyczułam, niż zobaczyłam. Spojrzałam przez gałęzie. Wrota garażowe, czarna płaszczyzna na odrobinę jaśniejszym tle, uchylały się z wolna. Wewnątrz buchnął mi płomień, zewnętrznie zamarłam.

– Czy założyłaś blokadę? – usłyszałam dalszy ciąg szeptu przez zaciśnięte zęby.





Unieruchomienie mi przeszło.

– A otóż tak! – odszepnęłam z triumfem. – Gaz i hamulec, sprzęgło mogą sobie deptać!

W tym momencie nastąpiło coś przeraźliwie wstrząsającego. W sąsiednim domu buchnął krzyk okropny, krotki, ale pełen śmiertelnego przerażenia. Wzdrygnęłyśmy się obie, aż zaszeleściły gałęzie, nie zdążyłam nic pomyśleć, bo na jednym krzyku się nie skończyło.

– Wynoś się! – wrzeszczał rozpaczliwie damski głos. – Wynoś się! Zabierz ją stąd, wyrzuć ją, o Boże…!

– Nie rusz!!! Nie ruszaj, idiotko, cholera ciężka! Leżeć!!! -darł się równocześnie głos męski, gniewny i zdenerwowany.

Zaczęły szczekać psy, prawdopodobnie dwa, duży i mały, przy czym duży szczekał niezdecydowanie, to cienko i piskliwie, to potężnie, basowo, z głuchym powarkiwaniem, więc właściwie brzmiało to tak, jakby szczekało całe stado. Do kontrowersji wmieszał się dziecięcy głosik, gwałtownie pytający, co się stało. Coś zaczęło przeraźliwie skrzeczeć. Damski głos wpadł w histerię, wśród szlochów żądając, żeby jej nikt nie dotykał. Przez zgiełk z jednej strony przedarły się odgłosy z drugiej, garaż miałyśmy bliżej, przy uchylonych wrotach coś trzasnęło, huknęło, zakotłowało się. Zabrzęczały kraty okie

To, co rozgrywało się w dwóch sąsiadujących ogrodach, przechodziło ludzkie pojęcie. Ścieżka pomiędzy siatkami stanowiła widownię o tyle skomplikowaną, że część przedstawienia odbywała się z przodu, a część z tyłu, i należało mieć głowę na śrubie, żeby oglądać cały spektakl.

– Gdzie łopata?! – ryczał okropnie męski głos. – Do ciężkiej cholery, czy w tym domu nic nie może leżeć na miejscu?! Gdzie łopata?!

– Sam ją zostawiłeś w ogrodzie! – przebił się przez psy przenikliwy, dziecięcy głosik.

Przy wrotach garażowych ktoś się z kimś bił, pchnięte gwałtownie skrzydło łomotnęło o pień. Czarne sylwetki rozmnożyły się, zdawało mi się, że jest ich cztery. Męski głos rykiem domagał się patelni, brzęczały chyba garnki, dziecięcy głos darł się już nieprzerwanie, żądając jakichś działań operacyjnych w odniesieniu do jednostek płci żeńskiej.

– Weźcie je…! Zabierzcie je…! Trzymając je…! – rozlegało się wśród łkań.

– Zejdź tu, głupi bachorze, i sama je trzymaj!!! – padła grzmiąca odpowiedź.

– Pod fotelem!!! -krzyknął rozdzierająco głos damski. – Uciekła pod fotel!!!

Wśród przeciwników pod garażem nastąpiło jakieś rozstrzygnięcie, jedna strona wzięła górę, dwóch sylwetek nie było już widać, pozostałe dwie w pozycji pionowej wniknęły do wnętrza budynku. Moje spętane na długą chwilę procesy myślowe nagle uwolniły się z więzów. Miałam przeczucie. Złodzieje, Jezus Mario, samochodu nie ruszą, ale rąbną przeklętą torbę i znów biedzie na nas! Co się tam dzieje, w tamtym domu, kogo oni łapią pod fotelami…?!

Pod otwartym garażem na razie nie działo się nic. Zgiełk z drugiej strony nabrał wyraźnych znamion ulgi, widocznie osiągnięto jakiś rezultat. W szczekaniu obu psów, teraz dokładniej było słychać, że są tylko dwa, pojawił się ton gniewnej odwagi. Ktoś przebiegł przez ogród, tam i powrotem, aż do drogi, trzasnęły drzwi. Pod garażem znów zaczął się ruch, czarne sylwetki rozmnożyły się ponownie, znienacka huknął strzał. Bóg raczy wiedzieć, w co strzelający celował, ale gwizd usłyszałam koło ucha. Rany boskie…

Huknęło ponownie, ktoś krzyknął zduszonym głosem. Mignęło mi w głowie, że ta pokonana strona wykazuje przesadny upór. W sąsiedniej willi chyba znów otwarto drzwi.

– Co to było, ten huk? – zabrzmiało niespokojne pytanie.

– Ta ropucha pękła! – zawołał triumfująco z góry dziecięcy głosik. – Była taka wielka, że musiała pękać dwa razy!

– Jazda spać, gówniarzu…!

Pokonana strona poddała się, być może ugodzona pociskiem. Dwie pionowe sylwetki pojawiły się na otwartej przestrzeni, jedna zamykała garaż, druga trzymała w ręku wielką torbę.

– Mać zwyrodniała i blada – powiedziała obok mnie moja synowa wzburzonym szeptem. Byłam i

– Cicho, nie ruszaj się, co cię obchodzi… Odzyskali swoją torbę i odczepią się od ciebie. Tylko im się przypadkiem nie pokazuj!

– A jeśli to kto i

– No to co? Widać chyba, że nie ty…?