Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 35 из 52

– Czy pozwolisz, że cię pomacam? – spytałam, zanim zdążyłam pomyśleć, co mówię.

– I wzajemnie – odparł natychmiast.

No tak. Zupełnie jak w dawnych czasach. Miejmy z głowy najważniejsze, żeby spokojnie zająć się czymś i

Grzegorz oglądał nieco później barek z napojami, a mój umysł, niegdyś zadziwiająco chło

Swobodnie ruszył w dwie strony równocześnie, jedna tkwiła w teraźniejszości, druga znów stanowiła gąszcz porównań. Mój pierwszy mąż na pomacanie zgodziłby się chętnie, kiedy jeszcze mnie kochał, potem zaprotestowałby ponuro i wzniosie. Drugi przez przekorę powiedziałby „nie” i wywołał duże piekło, trzeci zacząłby dociekać przyczyn tak niezwykłej chęci, po czym naukowo udowadniałby mi szkodliwość spontanicznych odruchów. Gdzie ci mężczyźni mają jakiś rozum i po cholerę oni mi w ogóle byli…? A, prawda, nie miałam Grzegorza…

– Tu podobno gdzieś blisko jest niezła knajpa – powiedział Grzegorz. – Później skoczymy na obiad, a teraz co pijemy?

– Coś bardzo łagodnego. Mamy do omówienia skomplikowane sprawy i będzie nam potrzebna pełna sprawność intelektu.

– Powiem ci szczerze, tylko fakt, że ty w tym tkwisz, pozwala mi wdać się w to dziwne bagno bez wielkiego stresu. Siedź, mnie działają obie nogi…

Przy maksymalnie delikatnym trunku, białym winie w dwóch trzecich dopełnionym wodą mineralną, przekazałam mu wszystkie zdobyte informacje, zarazem precyzując rozmaite wnioski. Największe wątpliwości budził sam Renuś jako taki, bo niechęć do mnie, po utrudnieniu im biznesu, mogłam łatwo zrozumieć, myśl o tajemniczych papierach również wydawała się uzasadniona, chęć wyciszenia Heleny świeciła własnym światłem, osoba Renusia jednakże nie pasowała do tego wszystkiego. Znać go, co prawda, nie znałam, ale obiło mi się o uszy, że do roli porządnego hochsztaplera i aferzysty nadawał się jak zdechła koza do złoconej karety. Może i był zakamieniałym zbrodniarzem, co umknęło powszechnej uwadze i wszelkim plotkom, a może zmienił mu się charakter, niemniej błysk w oku księdza wikarego…

– Otóż powiem ci, że coś mi z nim nie gra zgoła przeraźliwie – kontynuowałam sprawozdanie. – Rozumiem, że kombinuje z Nowakowskim, co zapewne ma swój wpływ, ale znowu Nowakowski takim orłem nigdy nie był. Zwykła wesz. Zaczynam nabierać przekonania, że to nie on kogoś zabił, tylko jego zabito, rozumiesz, jak z tym zegarkiem. Ale czy ja wiem, a może Renuś jest po prostu ofiarą Miziutka? Ona bystra dziewczyna, czego z twarzy nie widać…

– Na mnie kolej – przerwał Grzegorz. – Majątek zapłacę za rozmowy telefoniczne, które udało mi się odbyć. Po kolei. Stryj odpada, Renuś go nie trzasnął, bo go już nie było. Od chwili kiedy wyruszył z powrotem do Polski po trzydziestu latach, nikt go na oczy nie wdział. Między kontynentami krążył tylko Miziutek, z upoważnieniem na wszystko. Na Renusia nadział się tu raz jeden kumpel z dawnych czasów, chyba go nie znałaś, Władzio Jagiełko niejaki…

– Znałam. Władzio był dystrakt.

– Ale z Renusiem studiował. W jednej grupie. Twierdzi, że rozpoznał go z łatwością, bo Renuś wrócił do dawnej twarzy, na nowo zapuścił uwłosienie na pysku.

Charakterologicznie natomiast zmienił się bardzo, kiedyś był gadatliwy, teraz przeciwnie, kiedyś sympatyczny, teraz odpychający i tak dalej. Miziutek bez zmian, jeśli nie liczyć nadgryzienia zębem czasu. Z dawnych znajomych nie kontaktują się z nikim, jakby ich nie było. I teraz powiem ci, nawet ryzykując, że robię z siebie idiotę, że wcale nie jestem pewien, czy Renuś to jest naprawdę Renuś.

Ucieszyłam się, że powiedział to pierwszy.

– A otóż właśnie taka myśl zalęgła się we mnie obok łóżka księdza wikarego.

Złoczyńcą jest Ireneusz Libasz, ja to wymyśliłam, a księża zamienili się w kamień. Nie jest. To nie on. Znaczy, jakby co, idiotyzm uprawiamy wspólnie.

– Chętnie pouprawiam wspólnie z tobą także wszystko i

Westchnęłam.

– Nic nie mam. To znaczy owszem, papierów jako takich mam chyba więcej niż w składnicy makulatury, ale tajemnicy w nich nie uświadczysz. Natomiast nie mogę ręczyć za piwnicę. Wyznam ci, może nawet z satysfakcją, że ten eks-mój półgłówek gubił wszystko, a poufne dokumenty gromadził maniacko. Miał doskok, zdobywał i z rąk mu leciało. Nie zliczę, ile razy jego święty notes poniewierał się u mnie pod kanapą, miałam obowiązek pilnować, na schody za nim wylatywałam, bo coś zostało przy telefonie, a już pieniądze to była zgryzota śmiertelna. Godzinami potrafił się gmatwać, czy on mnie jest winien dwadzieścia złotych, czy ja jemu, a może to nie dwadzieścia, tylko dwieście czterdzieści, a w ogóle sto złotych gdzieś mu zginęło, a jak mu to odebrałam, żeby się odczepił od problemów, obraził się śmiertelnie…





– Co ty w nim, na litość boską, w ogóle widziałaś?!

– Miał swoje zalety. Chociaż, czy ja wiem, te zalety też mi jakoś wychodziły wadliwie. Wyobraź sobie, chcesz swojego mężczyznę…

– Nie chcę – powiedział Grzegorz bardzo stanowczo.

– No dobrze, chcesz swoją kobietę mieć do pogadania, do łóżka. A ona ci twardo stoi przy zlewie i brzęka naczyniami, każdy talerz myje tak, jakby od tego wasze życie zależało…

– Zabiorę jej ten talerz i wywlokę ją z kuchni.

– Może. Ale ona nie ma metra osiemdziesięciu wzrostu i barów jak u zapaśnika.

Starczy ci siły, żeby ją zawlec nawet do tego łóżka i popchnąć nieco. A wyobraź sobie, że z tymi metrami i barami stoi jak ten słup na środku pokoju i pchaj teraz taki pomnik.

Zmywał, sam z siebie, dobrowolnie, a we mnie cierpło. No, ciężary nosił swobodnie…

I piękny był po wierzchu. I przesadnie czysty. Nie śmierdział.

– Czekaj, wróćmy może lepiej do kryminału, bo coś mi się robi. Już chyba wolę zbrodnię.

– Ja też. Reasumując, diabli wiedzą, jakie jego szpargały mogły się u mnie zaplątać, ale chyba rychło wyjdzie to na jaw, bo powiedziałam glinom o zamianie piwnic i nawet dałam im moje klucze. Może właśnie teraz odwalają robotę, a zapewniam cię, że wesoło im nie jest.

– A co ty tam właściwie trzymasz?

– Ja nie trzymam, to jest. Dębowa dwucalówka cztery metry długości, płyta pilśniowa twarda laminowana, trzy metry kwadratowe, drabina malarska, całkiem nowy zagłówek tapicerski z rozbitego statku pasażerskiego chyba, morze wyrzuciło na plażę, potworna ilość butelek, części karoserii samochodowej, mnóstwo drewna meblowego i opałowego, książki, których nikt nigdy nie czyta, resztki kredensu z mojej dawnej kuchni, stary piecyk gazowy zepsuty, rura z kolankiem, dwa koła od roweru, tyle pamiętam, a co więcej, to już nie wiem, ale tego więcej jest znacznie więcej. Może z ciekawości ich zapytam, co znaleźli, ale boję się, że nie będą chcieli ze mną rozmawiać. A, jeszcze ze trzy skrzynki na ryby, takie plastykowe, też z morza…

Grzegorz opanował atak śmiechu i przyrządził drugi, równie łagodny koktajlik.

– Czekaj, nie skończyłem jeszcze relacji. Pozwalam sobie na daleko idące skojarzenia, biegną mi skokami, a między nimi widzę głębokie luki. W tej rozrzutności telefonicznej znalazła się Hania, dopadłem jej, siedzi, jak wiesz, w Kanadzie…

Można powiedzieć, zastrzygłam uszami. Hania była niegdyś najlepszą przyjaciółką Miziutka, piknęło mnie tajemnicze przeczucie.

– … roztkliwiła się i rozgadała obłędnie – kontynuował Grzegorz. – Na pierwsze słowo o Renusiu rzuciły się na nią wspomnienia. Aktualnego nie było w tym nic, za to dowiedziałem się, że Miziutek przeżył wielką miłość, która mu złamała serce, amant ją rzucił, ale jej nie przeszło i cierpi całe życie. Za mąż wyszła z rozpaczy, Renusia zaś dostrzegła, bo podobny był do niewiernego. Zdaniem Hani, poślubiła go jako namiastkę…

– I kiedy to było? – przerwałam z niesmakiem. – Za moich czasów żadne cierpienia z niej nie biły, a do starości dosyć dużo nam brakowało.