Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 10 из 24

– Z mojej strony nie jest to pozór cnotliwości, który by miał dodatkowo rozpalić otępiałą chuć, lecz szczera prawda. Proszę mnie nie dotykać, gdyż byłabym zmuszona targnąć się na swoje życie.

– Aha! - przemknęło mi domyślnie - więc i jemu spieszno do kanału!

Słuchałem dalej, uspokojony nieco, ponieważ fakt, że profesor halucynował, wydał mi się dowodem na to, iż przynajmniej ja tego nie robię.

– Zaśpiewać mogę, owszem - rzekł tymczasem profesor - skromna piosnka do niczego nie zobowiązuje. Czy będzie mi pan akompaniował?

Jednakże mógł po prostu mówić przez sen; w takim wypadku znów nic nie było wiadomo. Może go dosiąść na próbę? Ale właściwie mógłbym wskoczyć do kanału bez jego pośrednictwa.

– Jakoś nie jestem przy głosie. A i mama na mnie czeka. Proszę mnie nie odprowadzać! - kategorycznie oświadczył Trottelreiner. Wstałem i poświeciłem na wszystkie strony latarką. Szczury znikły. Szwajcarska grupa futurologiczna chrapała pokotem u samej ściany. Opodal, na wydymanych fotelach, leżeli reporterzy przemieszani z kierownictwem Hiltona. Wszędzie walały się ogryzione kości drobiu i puszki po piwie. Jeśli to halucynacja, to nader, nader realistyczna - rzekłem sobie. Chciałem się jednak upewnić, że nią nie jest. Dalipan, wolałbym powrócić na definitywną, nieodwołalną jawę. A co tam na górze?

Wybuchy bomb, czy też bemb, odzywały się głucho i z rzadka. Rozległ się bliski, głośny plusk. Powierzchnia czarnych wód rozchyliła się, ukazując skrzywioną twarz profesora Trottelreinera. Podałem mu rękę. Wylazł na brzeg, otrząsnął się i zauważył:

– Miałem idiotyczny sen.

– Panieński, co? - rzuciłem od niechcenia.

– U diabła! A więc nadal halucynuję?!

– Czemu pan tak sądzi?

– Tylko w zwidach osoby postro

– Po prostu słyszałem, co pan mówił - wyjaśniłem. - Profesorze, jako fachowiec nie zna pan przypadkiem jakiejś sprawdzonej metody przekonania się, czy człowiek jest przy zdrowych zmysłach, czy też cierpi omamy?

– Zawsze noszę przy sobie ocykan. Torebka jest przemoczona, ale pastylkom to nie szkodzi. Przerywa wszelkie stany pomroczne, majaczenia, zwidy i koszmary. Chce pan?

– Być może preparat pański tak działa - mruknąłem, - ale na pewno nie działa tak zwid tego preparatu.

– Jeżeli halucynujemy, obudzimy się, a jeśli nie, nic się zupełnie nie stanie - zapewnił mnie profesor, wkładając sobie do ust bladoróżową pastylkę. Wziąłem i ja jedną z mokrej torebki, którą mi podsunął.

Ześliznęła się do gardła po języku. Z hukiem otwarła się klapa kanałowa nad nami i głowa w hełmie spadochroniarskim wrzasnęła:

– Prędko, na górę, jazda, prędko, wstawać!

– Helikoptery czy olstra? - spytałem domyślnie. - Jeśli o mnie chodzi, panie sierżancie, może się pan wypchać.

I siadłem pod ścianą, krzyżując ręce na piersi.

– Zwariował? - zapytał sierżant rzeczowo Trottelreinera, który począł się wspinać po drabince. Zrobił się ruch. Stantor usiłował mnie podnieść chwyciwszy za ramię, ale odtrąciłem jego rękę.

– Woli pan tu zostać? Proszę bardzo…

– Nie tak: «Szczęść Boże» - poprawiłem go. Jeden po drugim znikali w otwartej klapie kanału; widziałem blask ognia, słyszałem krzyki (komendy, po głuchym świście zorientowałem się, że kolejno ekspediują ich przy pomocy latających tornistrów. Dziwne - zreflektowałem się - co to właściwie znaczy? Czy ja halucynuję za nich? Per procura? I co, będę tak siedział do sądnego dnia?

Mimo to ani się ruszyłem. Klapa zatrzasnęła się z hukiem i zostałem sam. Latarka, postawiona sztorcem na betonie, odbitym w stropie kręgiem światła rozjaśniała słabo otoczenie. Przeszły dwa szczury, miały szczelnie splecione ogony. To coś znaczy - rzekłem sobie - ale lepiej będzie jednak się w to nie wdawać.

Zachlupotało w kanale. No no - rzekłem pod nosem - i czyjaż to kolej teraz? Kleista powierzchnia wody rozstąpiła się, ukazując lśniące, czarne postaci pięciu płetwonurków, w okularach, maskach tlenowych, z bronią w jęku, którzy wskoczyli jeden po drugim na chodnik i szli ku mnie, człapiąc przeraźliwie żabiastymi płetwami stóp.

– Habla usted español? - zwrócił się do mnie pierwszy, ściągając maskę z głowy. Miał śniadą twarz i wąsik.

– Nie - odparłem. - Ale jestem przekonany, że pan mówi po angielsku, co?





– Jakiś bezczelny gringo - rzucił ten z wąsikiem drugiemu. Jak na komendę, wszyscy obnażyli twarze i wzięli mnie na cel.

– Mam wejść do kanału? - spytałem ochoczo.

– Masz stanąć pod ścianą. Ręce w górę, a wysoko!

Dostałem lufą w żebra. Zauważyłem, że halucynacja była bardzo dokładna - nawet pistolety maszynowe mieli wszyscy owinięte w plastykowe worki, aby nie zamokły.

– Było ich tu więcej - rzekł ten z wąsikiem do tęgiego bruneta, który usiłował zapalić papierosa. Ten wyglądał mi na dowódcę. Oświecili całe obozowisko, kopiąc z hałasem puste puszki, przewracając fotele, wreszcie oficer rzekł:

– Broń?

– Obmacałem, panie kapitanie. Nie ma.

– Czy mogę spuścić ręce? - spytałem spod ściany. - Bo mi zasypiają.

– Mhm - skinął oficer, wydmuchując nozdrzami dym. - Nie! Czekać! - dorzucił.

Podszedł do mnie, kołysząc się w biodrach. Do pasa miał przytroczony cały pęk złotych pierścionków na sznurku. Niezwykle realistyczne! - pomyślałem.

– Gdzie ci i

– Mnie pan pyta? Wyhalucynowali się przez klapę. A zresztą pan to i tak wie.

– Pomieszany, panie kapitanie. Niech się nie męczy - rzekł ten z wąsikiem i odciągnął bezpiecznik przez plastykową osłoną.

– Nie tak - rzekł oficer. - Będzie dziura w worku, skąd weźmiesz i

– Jeśli mogę się wtrącić, wolałbym jednak kulę - zauważyłem, nieznacznie opuszczając ręce.

– Kto ma nóż?

Zaczęli szukać. Oczywiście okaże się, że go nie mają! - rozważałem. - Za prędko by się to skończyło. Oficer cisnął niedopałek na beton, rozgniótł go z niesmakiem końcem płetwy, splunął i rzekł:

– Kończyć go. Idziemy.

– Tak, bardzo proszę! - powtórzyłem skwapliwie.

Zbliżyli się do mnie, zaintrygowani.

– Co ci tak spieszno na tamten świat, gringo? Patrzcie wieprza, jak się doprasza! A może mu tylko urżnąć palce i nos? - próbowali jeden przez drugiego.

– Nie, nie! Proszę od razu, panowie! Bez litości, śmiało! - zachęcałem ich.

– Pod wodę! - zakomenderował oficer. Spuścili na twarze maski z czół, oficer rozpiął pas zewnętrzny, dobył z wewnętrznej kieszeni płaski rewolwer, dmuchnął w lufę, podrzucił broń jak kowboj w kiepskim filmie i strzelił mi w plecy. Paskudny ból prześwidrował klatkę piersiową. Zacząłem się osuwać po ścianie; złapał mnie za kark, wykręcił twarzą do góry i strzelił raz jeszcze z tak bliska, że oślepił mnie ogień wylotowy. Huku nie usłyszałem, bo straciłem przytomność. Byłem potem w zupełnym mroku, dusząc się, bardzo długo, coś targało mną, podrzucało, mam nadzieję, że ani ambulans, ani helikopter - myślałem, potem zrobiło się, w tym mroku, jeszcze ciemniej, i nawet owa ciemność rozpuściła się w końcu, tak że nie zostało już nic.

Gdy otwarłem oczy, siedziałem na schludnie posłanym łóżku, w pokoju o wąskim oknie, z szybą zamalowaną białym lakierem; patrzałem tępo na drzwi, jak gdyby na coś czekając. Nie miałem pojęcia, ani gdzie jestem, ani skąd się tu wziąłem. Na nogach miałem płaskie trepy, na sobie - pasiastą piżamę. Dobrze, że choć coś nowego - przemknęło mi - jakkolwiek nie zapowiada się to nazbyt ciekawie. Drzwi uchyliły się. Stał w nich, otoczony gromadką młodych ludzi w białych płaszczach szpitalnych, krępy brodacz z siwą, szczotkowatą czupryną, w złotych okularach. W ręku trzymał gumowy młotek.

– Ciekawy przypadek - rzekł. - Bardzo ciekawy, proszę kolegów. Pacjent ten uległ zatruciu znaczną dawką halucynogenów cztery miesiące temu. Działanie ich ustąpiło już od dawna, lecz on nie potrafi w to uwierzyć i nadal uważa wszystko, co dostrzega, za objaw halucynatoryczny. W aberracji swej posunął się tak daleko, że sam prosił żołnierzy generała Diaza, którzy uciekali kanałami z zajętego pałacu, aby go rozstrzelali, ponieważ liczył na to, że śmierć będzie w samej rzeczy przebudzeniem z omamów. Został uratowany dzięki trzem bardzo poważnym zabiegom - usunięto mu dwie kule z komór sercowych - i uznał, że nadal halucynuje.