Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 74 из 87

I od razu zaczęła ponosić.

Kiedy pojawiła się przede mną biało-zielona bariera na łące, wpadłam w najdzikszą panikę. Jezus Mario, ona mi znów skoczy, znów się znajdę w poprzednim świecie, tym sprzed stu lat, na męskim siodle, w spodniach…! Z Armandem na karku, bez Gastona, bez telefonu, bez samochodu, bez łazienki… Bez książek, które już tak mnie zaciekawiły! A za to z całym bagażem trosk i plotek, na skraju kompromitacji…

Ależ nie chcę! Za nic!!!

Wszystkie siły włożyłam w opanowanie rozszalałej klaczy, hamowałam ją, zmuszałam do skrętu, w desperacji postanowiłam spaść z niej przed skokiem, ona niech się przenosi do zeszłego wieku, jeśli koniecznie chce, ale ja tu zostanę! Może zdołam ujść z życiem…

Jednak udało mi się. Tuż przed samą barierą Gwiazdeczka zmieniła kierunek, skręciła gwałtownie w lewo, kładąc się niemal, poszła w las, zostawszy po tej stronie. Z ulgą niebotyczną pozwoliłam jej pędzić jeszcze przez jakiś czas leśną ścieżką, uspokoiła się wreszcie, zwolniła i już posłuszna i grzeczna poddała się mojej ręce. Pot po mnie płynął, więcej wywołany strachem niż wysiłkiem, dłonie mi drżały, oddychałam głęboko, zawróciłam ją, widok asfaltu za drzewami sprawił mi najwyższą przyjemność.

Od tego przenoszenia się w czasie tam i z powrotem zdrowe zmysły straciłabym z całą pewnością i nieodwracalnie…! wróciłam do domu szczęśliwie i już bez żadnych przeszkód. Pora

O wydawnictwach wszelkich nie miałam wszak najsłabszego wyobrażenia, a tu zasypano mnie informacjami, z których zrozumieć zdołałam tylko jedną. A mianowicie, że im więcej towaru, tym taniej on kosztuje. Taką rzecz pojąć nawet najgorszy tuman potrafi, na tym się więc oparłam w decyzji, jaką ze mnie wydarto.

Ryzykowna ona była podobno i wielkich strat mogła przyczynić, ale z drugiej strony nadzieję na wielkie zyski stwarzała. No więc niech tam, wola boska, przewidywane straty mogłam ponieść, do bankructwa się nawet nie zbliżając. W skupieniu wielkim starałam się tylko, jakoś nieznacznie i podstępnie, zapamiętać ludzi, z którymi miałam do czynienia, i nazwiska do osób dopasować, co mi się w pewnym stopniu udało. Następnie przyjechała Monika Tańska.

Pamiętałam już, że w drodze powrotnej powi

Monice Tańskiej przyjrzałam się z uwagą wręcz zachła

Słusznie spragniona byłam rozmowy z nią, dobrze przeczułam, okazała się dla mnie istną kopalnią wiedzy. Część tych znajomych obecnych pasowała mi do tamtych, sprzed stu lat, odgadłam, że baron Wąsowicz musiał się ożenić, a na pewno nie ze mną, i męska linia do dzisiejszych czasów się uchowała, zrozumiałam, że Januszek Burzycki poślubił przed stu laty Zosię Jabłońską, która jakiś duży spadek dostała… Jezus Mario, po mnie czy co…? Może nie spadek, tylko posag, ciepłą ręką dany…? I obecni Burzyccy to ich potomkowie, musiało tak być, bo inaczej nic by mi się nie zgadzało. A Monika Tańska, w ogóle Tańska z domu, po mężu Strzelecka, ale po rozwodzie wróciła do panieńskiego nazwiska.

Na szczyty dyplomacji się wspięłam, żeby to wszystko rozwikłać, a i tak chwilami Monika dziwiła się mojemu brakowi pamięci. Siedziałyśmy w jadalni przed wielką szybą, mając widok na trawnik i podjazd przed domem. Brama w ogrodzeniu, po wpuszczeniu Moniki, pozostała szeroko otwarta i nagle przez tę bramę wjechał jakiś samochód, na co nie zwróciłam w pierwszej chwili uwagi, zajęta nalewaniem herbaty.

– O, masz gościa? – powiedziała Monika z zainteresowaniem. – Kto to jest? Przystojny chłopak!

Odwróciłam głowę, spojrzałam i zdrętwiałam kompletnie. Z samochodu wysiadał Armand.

Tak długo milczałam, niezdolna do wydania głosu, że Monika zdążyła ocenić go dokładniej i zdumiewająco trafnie. Widać było, że jej się spodobał. Armand popatrzył w nasze okno, uniósł dłoń w powitalnym geście i skierował się ku drzwiom.

– Armand Guillaume – wydusiłam w końcu z siebie z wielkim wysiłkiem. – To Francuz. Mój bardzo daleki krewny.

– Francuz? – ucieszyła się Monika- Dobrze, że nie Anglik,. francuski znam o wiele lepiej. Interesujący facet.





– Możesz go sobie wziąć z całym dobrodziejstwem inwentarza. Ale ostrzegam cię, że to łajdak.

– Nie szkodzi…

Więcej nic nie zdołałam powiedzieć, bo Armand wszedł, wpuszczony przez Siwińską.

– Witaj, droga kuzynko – rzekł drwiąco.

No i proszę, przyznał się do kuzynostwa i, można powiedzieć, do siebie samego. Nie miałam chęci wypominać mu poprzedniej powściągliwości, a przecież od początku musiał wiedzieć, kim dla niego jestem. Udawał obcego człowieka!

Przedstawiłam ich sobie wzajemnie i Monika z miejsca wzięła się do dzieła. To na jej pytania odpowiadał, a nie na moje. Owszem, miał wakacje, nagle przyszło mu na myśl odwiedzić Polskę, której prawie nie znał, wiedział, że wracam i skorzystał z okazji, pewny doskonałego przyjęcia u krewniaczki. Ma zamiar zostać tu jakiś czas i obejrzeć ten piękny kraj.

I oczywiście Monika zrobiła dokładnie to samo, co Ewa Borkowska w Trouville. Zaprosiła go do siebie na niedzielne przyjęcie, pojutrze. Barbecue, taka zabawa ogrodowa u niej, pieczenie kiełbasek na grillu. Podała mu adres, willa na Służewcu, dla mnie nie nowość, miałam to zapisane w notesie.

Nie wpatrywałam się w niego, bo aż mnie skręcało w sobie, ale całkowicie omijać go wzrokiem nie było możliwe. Za którymś spojrzeniem nagle coś mi błysnęło. Chwilowy zanik pamięci jakoś mi przeszedł, spojrzałam ponownie i znów mnie zamurowało.

Pod włosami w uchu miał maleńki kolczyk. Diamentowy, w kształcie gwiazdki.

I po co to było w ogóle zastanawiać się nad amantem pa

Jedna tylko myśl mnie w tej chwili opętała. Testament! Czemuż nie zastosowałam się do jej rady natychmiast, czemuż nie zawiesiłam go na ścianie, na widocznym miejscu! Jak mam teraz, ni z tego, ni z owego, zawiadomić go o podpisaniu ostatniej woli na korzyść kościoła, instytucji nietykalnej?!

Drugą moją myślą był Roman. Gdzie on jest, do diabła, wie o przybyciu Armanda czy nie? Jeśli nie, trzeba go natychmiast zawiadomić, bo, nie daj Boże, dokądś się oddali…

Pani domu zawsze znajdzie pretekst, żeby zostawić gości i na chwilę wyjść, chociażby do kuchni, to nie tamte czasy, kiedy wszystko służba załatwiała. Bąknęłam coś niewyraźnego i popędziłam do Siwińskiej.

– Gdzie Roman? – wysyczałam dziko.

– Przy koniach – odparła, nieco zdziwiona. – Słyszę, że to krewny pani przyjechał, będzie u nas nocował? Przygotować pokój gości

Ciemno mi się w oczach zrobiło. No tak, tyle po polsku Armand umiał powiedzieć, oznajmić się jako rodzina. Roman przy koniach, jasne, trzy ich było, pozostałe też należało objeżdżać, nie tylko Gwiazdeczkę. Na diabła mi tyle koni…? Ściągnąć go tu, niech przyjdzie, Armand rzeczywiście gotów u mnie zostać, pierwszy raz mu się to uda, ze mną samą, w moim domu, bez służby… Ależ gotowa jestem Romana we własnej sypialni umieścić…!!!