Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 49 из 87

Cudem chyba żadnego faux pas nie popełniłam, a jeśli nawet, to niewielkie, bo w głowie, w sercu i w całej sobie miałam Gastona. Do niego, tego nowego, czy może raczej należałoby powiedzieć: starego… musiałam przywyknąć i jego do siebie nowej przyzwyczaić. Inaczej przecież wyglądał niż kilka dni temu… to znaczy odwrotnie, za sto lat… nagle poczułam wyraźnie, że jeśli nie odczepię się od tej mieszaniny czasów, wariactwa niechybnie dostanę! Ale strój, uczesanie, różnica w zachowaniu, jakże drobna, a jednak uchwytna… Tam… To znaczy wtedy… rzucałam się w oczy powściągliwością na tle ogólnego rozwydrzenia, teraz raziłabym zapewne na tle ogólnej skromności…

Już widzę, co by to było, gdybym go natychmiast do sypialni zawlokła…

Ogólna sytuacja, z racji mojego zaledwie dzisiejszego powrotu, była taka, że zaproszenie ich na obiad nie wchodziło w rachubę. W żadnym razie by nie przyjęli, tylko cham jakiś nachalny siedziałby na karku skłopotanej pani domu. Ewelina mi nawet na stronie podziw wyraziła, żadna niewiasta tuż po powrocie z takiej podróży gości by nie przyjęła, każda by miała, choć przez dzień jeden, istne trzęsienie ziemi, urwanie głowy i ze sobą samą, i z domem, ja zaś tak wyglądam, jakbym nigdzie nie wyjeżdżała, a w domu wszystko idzie niczym w najlepszym zegarku. Najeżdżając mnie dzisiaj, wyrzuty sumienia miała, ale już jej przeszły.

Całą zasługę Mączewskiej przypisałam, o bałaganie w garderobie przezornie nie wspominając. Zasługiwała zresztą na pochwałę, bo też istotnie dom prowadziła konkursowo i służbę trzymała żelazną ręką.

Najwięcej opanowania musiałam z siebie wykrzesać przy pożegnaniu z Gastonem. Aż mnie język świerzbił, żeby mu delikatnie podsunąć myśl o wspólnej kolacji, niechby nawet pod pozorem udzielania mi owych wieści z Francji, ale przypomnienie pana Jurkiewicza pomogło mi zachować resztkę przyzwoitości. Widać jednakże było, że z pierwszej sposobności skorzysta, żeby mnie zobaczyć i jutro jego wizyty mogę być pewna.

Wróciłam wreszcie na górę, znacznie już pocieszona i pełna dobrej myśli.

Zuzia mi się zaprezentowała jako dokładne moje przeciwieństwo. Siedziała wśród wszystkich wypakowanych rzeczy, zgrozą przejęta, jak zmartwiała, bliska płaczu i łamania rąk.

– Ja nic nie mówię, proszę jaśnie pani – rzekła żałosnym głosem. – Ale co to jest, te takie dziwne, i do czego to, i skąd jaśnie pani to wzięła? I co się z tym robi? I w ogóle, ja nawet nie śmiem myśleć, proszę jaśnie…

– To nie myśl – poradziłam jej beztrosko, ale zlitowałam się. – No dobrze, wszystko ci wyjaśnię, co do czego służy, a na początek wiedz, że na upały wielkie trafiłam. Zaś przy upałach i gorącu wiejskie dziewczyny boso i w krótkich spódniczkach sobie biegają, a wielkie panie mdleją na ulicy. Wszystkim się te omdlenia zaczęły w końcu wydawać nieprzyzwoite, a to chyba rozumiesz?

– A to, to przecie! – przyświadczyła Zuzia gorliwie, już pełna nadziei, że jej rozterkę ukoję.

– No więc poszły po rozum do głowy i cały spodni strój zmieniły tak, żeby nic nie grzało i nie uciskało. Pantalony chociażby, na zimę doskonałe… – na moment urwałam, bo wyobraziłam sobie obecny Paryż… nie, nie tak, przyszły Paryż w takich pantalonach i śmiech mnie porwał, który z trudem opanowałam – ale na gorące lato nie do wytrzymania. W słońcu szczególnie…

Zuzia ośmieliła się mi przerwać.

– A to właśnie, proszę jaśnie pani, ja nie śmiałam nic mówić, ale czy to jaśnie pani białości nie straciła? O wybaczenie proszę, czy tam jaśnie pani po słońcu chodziła czy jak…? Boć to prawie jak pani Marczycka, która sama koło gospodarstwa chodzi i słońce ją chwyta, bo jakże ma z parasolką kury macać…

– O, i bez macania kur taka moda nastała – zapewniłam ją z czystym sumieniem. – Doktorzy do takiego wniosku doszli, że trochę słońca i więcej powietrza, wiatru nawet, dla zdrowia jest konieczne i każdy tego zażywa. Z umiarkowaniem, ale po twarzach widać i całkiem biała osoba z potępieniem się spotyka. Że o zdrowie nie dba i głupia być musi. – A toż od wiatru paniom skóra pierzchnie!

Wskazałam jej toaletkę i cały zestaw tych przerażających dla niej produktów.

– Właśnie dlatego kosmetyki wymyślili. I na spierzchnięcie, i na gładkość, i na miękkość… Zamiast, na przykład, serwatki, czystego smalcu albo świeżej śmietanki używać, takie rzeczy zrobili, które łatwiej mieć pod ręką i nie śmierdzą, tylko przeciwnie, przyjemny zapach mają. Wszystko dla zdrowia. A i z włosami zobaczysz, jaki postęp wielki, zamiast żółtko, rumianek albo ocet mieszać, smarowidło z tego wszystkiego zrobili dla wygody i ułatwienia, samo się pieni i z rozczesaniem żadnego kłopotu nie ma.

Zuzia zaczęła kręcić głową z mniejszym już zgorszeniem, a większym podziwem.

– Czego to ludzie nie wymyślą… Znaczy, że to, proszę jaśnie pani, dla przyzwoitych osób, a nie dla takich…- no, tych… takich… Że nie dla nierządnic wyłącznie, musiałam w nią wmówić stanowczo i rzetelnie, bo inaczej rady bym z nią sobie nie dała. Cały wykład naukowy do niej wygłosiłam, z czego połowy co najmniej nie miała prawa zrozumieć, bo i ja nie bardzo rozumiałam, co mówię, ale za to tym bardziej uwierzyła. Możliwe nawet, że ta lekkość strojów, to słońce i powietrze, wydały jej się całkiem rozsądne.





Z panem Jurkiewiczem kłopotów żadnych nie miałam, obiad zjadł z wielkim smakiem, po czym z łatwością przystąpiliśmy do kontynuacji poprzednich rozmów o interesach. Dopiero mój zamierzony testament wprowadził drobną kontrowersję.

– Sama myśl bardzo słuszna – pochwalił pan Jurkiewicz w pierwszej chwili. – Czy jakąś propozycję na piśmie pani hrabina już sporządziła?

– Nie – odparłam i zawahałam się, czy wyjawić mu chęć zamążpójścia. – Sądzę, że nie będzie to mój testament ostateczny, nie jest wykluczone, że go w przyszłości zmienię. Mam nadzieję pożyć dłużej niż do jutra.

– Niechże pani hrabina takich głupstw nie mówi! Do jutra, do jutra… Moje dziecko… Najuprzejmiej przepraszam, ale znam panią przecież prawie od urodzenia! No dobrze, nad spadkobiercą pani hrabina chyba się zastanowiła? Bliskiej rodziny nie ma.

– Toteż właśnie. To delikatna sprawa. Zdecydowałam się na Zosię Jabłońską.

Pan Jurkiewicz trochę się żachnął.

– Pa

– Opiekunowie… Młody pan Burzycki… Jak by tu…

O, do licha! O tym zupełnie zapomniałam. Wujostwo Zosi, ciotka i wuj Burzyccy, byli w porządku, solidni i przyzwoici ludzie, choć może nie nazbyt tkliwi, ale dorósł przecież ich syn, kochany Januszek, oczko w głowie. Januszek zdolny byłby roztrwonić dziesięć majątków, a nie tylko jeden, a że uczyniłby to bezprawnie, to i cóż? Nawet gdyby w więzieniu miał za to siedzieć, należności żadna siła ludzka już by z niego nie ściągnęła, a rodzice, matka szczególnie, nie byli w stanie odmówić mu niczego. Gdybym umarła, nim Zosia dorośnie, zarząd spadkiem w ich ręce by przeszedł.

– Zabezpieczyć jakoś – bąknęłam. – Zastrzeżenie uczynić. Fundusz powierniczy… Bank…

– A dochody? Z dochodów spadkobierca korzysta. Kto by korzystał w tym wypadku, jak też pani hrabina myśli?

Pani hrabina myślała całkiem rozsądnie, że owszem, Januszek, ale wyjścia na poczekaniu nie umiała znaleźć. Gapiła się tępo na pana Jurkiewicza.

– A właściwie skąd i do czego pani hrabinie ta tymczasowość testamentu? – spytał pan Jurkiewicz bystrze. – I na cóż pośpiech aż tak wielki?

No i co ja mu miałam odpowiedzieć? Wyjawić prawdę o zbrodniach, o Armandzie…? Zaraz, kto mi w ogóle ten testament doradzał? Wszyscy! Pan Desplain, pani Łęska, Roman… Zadzwonić natychmiast do pani Łęskiej…!

Prawie się poderwałam z krzesła i opadłam na nie z powrotem. Do diabła z tym głupim, zacofanym wiekiem i z tymi telefonami nie istniejącymi!

Ale Roman już był. Wrócił przecież, przywożąc pana Jurkiewicza!

Zadzwoniłam, Wincenty się zjawił, kazałam czym prędzej wezwać Romana. Musiał, jak zwykle, mieć jakieś przeczucie i czekał w pobliżu, bo i minuta nie minęła, kiedy do drzwi zapukał. Nie bacząc wcale na niewątpliwe zdumienie pana Jurkiewicza, powiedziałam bez wstępów: