Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 24 из 87

O, gdzie bym naganę znalazła, wiedziałam doskonale! Ale, szczęśliwie, mój spowiednik żył przeszło sto lat temu…

I kiedy wieczór się zbliżał, byłam już zdecydowana. Razem się we mnie skłębiły chęci i opór, lęk i ciekawość, dreszcze upojne i niepokój, protest i pragnienie… Armand się do mojej decyzji cały dzień przyczyniał każdym spojrzeniem, każdym dotknięciem…

No i wtedy właśnie przyjechał Gaston de Montpesac…

Tak, musiałam to sobie wyznać, prawie już zakochana byłam w Armandzie, kiedy Gastona ujrzałam znienacka na stopniach domu i coś się nagle we mnie jakby złamało. Wejście było otwarte, myśmy ledwie zdążyli znaleźć się w salonie, którego okna wielkie wychodziły na morze, gdzie była Florentyna, nie miałam pojęcia i dzwonić na nią nie zamierzałam wcale. Armand mnie wziął w objęcia, na samochód, który zatrzymał się przed domem, nie zwróciłam żadnej uwagi i dopiero spojrzawszy nad ramieniem amanta, zobaczyłam Gastona, wbiegającego po schodach.

Zesztywniałam jak drewno.

Armand to wyczuł od razu, uniósł głowę, też spojrzał i rozluźnił uścisk.

– Ilu masz tych goryli…? – syknął mi w ucho z irytacją. Nie odpowiedziałam, odepchnęłam go lekko, zwróciłam się do gościa. Gaston na moment jakby się zawahał, ale natychmiast wszedł z ukłonem, ja zaś poczułam w jednym mgnieniu oka, że nie chcę Armanda, że musiałam chyba oszaleć, żeby mu się poddawać, że głupstwo byłabym popełniła okropne i nie do darowania, że chcę, tak, ale Gastona…!!!

W tak wysoce niezręcznej sytuacji z pomocą mi przyszło moje wychowanie, którego omal się przez ten krótki czas nie pozbyłam całkowicie. Od równowagi wewnętrznej byłam nader daleka, ale na zewnątrz zdołałam się opanować. Powitałam go mile, z przedstawianiem miałam kłopot, bo teraz dopiero uświadomiłam sobie, że w ogóle nie znam nazwiska Armanda. Pamiętna panujących obyczajów, poprzestałam na imieniu, Armand jednakże sam się przedstawił, przymuszony zapewne tym, że Gaston swoje nazwisko wymienił, podał i własne również. De Retal. Armand de Retal…

Zostawiłam ich własnemu losowi. Zadzwoniłam na Florentynę i kazałam podać jakieś napoje.

Na krótki moment poczułam się jak u siebie w domu, we własnej epoce. Wszak po śmierci męża zdarzało mi się już przyjmować razem dwóch wielbicieli, wilkiem na siebie patrzących, z których żadnego nie chciałam, i dawałam sobie z tym radę doskonale. No tak, ale służby miałam więcej, lokaj prawie cały czas usługiwał, no i nikt mnie nie zastał w niczyich objęciach…

Własna epoka odbiegła mnie równie szybko, jak się pojawiła.

Przez dwadzieścia pięć lat uprzedniego mojego życia tak przywykłam okazywać płci przeciwnej uprzejmą oziębłość, że teraz przyszło mi to bez trudu. Obu ich potraktowałam jednakowo, choć serce biło mi niepokojem rozkosznym i ciągnęło tylko do jednego.

Rozmowa się potoczyła towarzyska. Gaston jedynie raz i krótko napomknął ze współczuciem, że jakieś wieści z Paryża mogą mi wypoczynek zakłócić, i spytał, czy pan Desplain już się do mnie odzywał. Odparłam, że nie, i zdziwienie wyraziłam, skąd pan Desplain, bo przecież w sierpniu na wakacje się wybierał i kancelarię miał zamknąć. Okazało się, że zamknięcie i swój wyjazd opóźnił przez jakieś sprawy do załatwienia, mnie podobno dotyczące. Spytałam, skąd wie o tym, na co rzekł, iż Paul Renaudin niejasno mu coś wspominał przy okazji spotkania na wyścigach, bo właśnie teraz tor ko

Zaraz potem temat się zmienił i o koniach rozmawialiśmy, dzięki czemu miałam wreszcie coś rozumnego do powiedzenia. Przypomniało mi się, że w pobliskim Deauville też konkursy idą, i sama zaproponowałam, by tam pojechać, co obaj z zapałem podchwycili. No i tu pojawił mi się kłopot.

Armand zaczynał prezentować zbytnie rozzuchwalenie. Na ów wyjazd się umawiając, tak mnie traktował, jakbym już do niego należała i tylko z nim mogła jechać. Próbowałam zgromić go spojrzeniem, ale nie wywarło to na nim skutku najniklejszego. Co gorsza, jęło mi się wydawać, że on wcale wyjść ode mnie nie zamierza, wręcz przeciwnie, Gastona wizytę przeczekać i jawnie zostać, niczym mąż i pan domu. Gaston zaś, taktownie się usuwając, skło





Aż mi skóra ścierpła, kiedy to sobie dokładnie uświadomiłam. Poddawać się takiej okropnej pomyłce nie miałam najmniejszego zamiaru, nie mówiąc już o tym, że tak otwarcie kochanka sobie w domu zatrzymywać, było nie do pomyślenia. Mógł ten świat obecny rozwydrzone obyczaje kultywować, mógł gzić się i parzyć jawnie, mogli wszyscy żyć ze sobą bez ślubu, miotać się po wszelkich łóżkach i zmieniać partnerów nawet codzie

Ale nie ja!

Tak mnie ta cała sytuacja rozwścieczyła, że nawet w rozpacz nie zdążyłam popaść. Pomysł mi się zalągł od razu i natychmiast go w czyn wprowadziłam. Pod pozorem wydania dyspozycji Florentynie…

Nawet i w gniewie, i w samym środku realizacji mojego planu, można powiedzieć w progu drzwi i przekraczanych, nagła myśl mnie uderzyła. Toć mogłam i dyspozycjom, i Florentynie dać spokój, zwyczajnie czyniąc wrażenie, że idę do łazienki. Toż już widziałam milion razy, jak damy w miejscach publicznych szukały toalety, wcale się z tym nie kryjąc! Toż płeć męska i żeńska w samych wejściach się mijała bez żadnego skrępowania i płonąc w pierwszych chwilach na ten widok, drętwiejąc ze wstydu, rychło uznałam, że do tego rodzaju kompromitacji będę musiała przywyknąć, bo wielu cierpień zaoszczędza. Wszakże za moich czasów niewiasta prędzej by trupem padła niż do potrzeb fizjologicznych się przyznała…

Jednakże najwidoczniej jeszcze nie przywykłam, bo w pierwszej chwili tylko Florentyna do głowy mi przyszła. W dodatku mieściła się w granicach najszczerszej prawdy, bo też istotnie wydałam jej dyspozycję. Kazałam mianowicie natychmiast Romana sprowadzić.

Roman, jakby na to czekał, pojawił się w dziesięć sekund. – Pojedziemy do jakiejś restauracji – rzekłam do niego. – Nie wiem do jakiej, może do kasyna, wszystko jedno. Niech Roman tam na mnie przed samym wejściem czeka, bo będę chciała wyjść sama i możliwie szybko. Nie zaraz, ale o jakiejś dosyć wczesnej porze.

Roman tylko spojrzał, kiwnął głową i już wiedziałam, że doskonale mnie zrozumiał. Tym razem byłam mu wyłącznie wdzięczna…

Wróciłam do salonu, gdzie Gaston zaraz się podniósł i tak byłam pewna, że z pożegnaniem wystąpi, jakbym mu w głowie siedziała. Nie dopuściłam go do słowa, pozwoliłam sobie na kaprysy, kolacji zażądałam i rozrywki. Armand się jakby żachnął, na szczęście dość nieznacznie, zaś Gaston wyraźnie rozpromienił.

– Cóż za cudowne życzenie! – wykrzyknął ze śmiechem. – Nie chciałem się przyznać, ale głodny jestem nieziemsko, łypię tu okiem na zegarek i zastanawiam się, czy bar w moim hotelu jeszcze jest otwarty. Nie śmiałem sam tak nachalnie pani zapraszać…

– O, cieszę się bardzo, bo też jestem zdumiewająco głodna – odparłam na to beztrosko. – Apetyt rośnie mi tu z dnia na dzień, poza tym tak długo nie jadałam ostryg, że teraz nacieszyć się nimi nie mogę. Proszę wybrać jakieś miejsce, długo otwarte, gdzie dają ostrygi.

– Wszędzie – mruknął Armand pod nosem,

Łgarstwo wygłosiłam bezczelne, bo na wszystko mogłam mieć ochotę, tylko nie na jedzenie. Emocje wewnętrzne apetyt odebrały mi całkowicie, ale cóż to szkodziło, miałam prawo zmienić zdanie, od czegóż w końcu są kobiety, jak nie od grymasów…?

Przychyliłam się do wyboru kasyna, bo tam najłatwiej by mi było zniknąć im z oczu, i nie nalegałam na jazdę z Romanem, by podejrzeń nie budzić. Samochód Gastona stał przed drzwiami domu, wsiadłszy, obejrzałam się i z ulgą stwierdziłam, że Roman nieznacznie rusza w ślad za nami.

W kasynie zaś, w samym wejściu, ku swojej uldze jeszcze większej, natknęłam się na Ewę z Karolem. Ewa spojrzała na mnie z tak śmiertelnym zdumieniem, że wręcz byłam zmuszona ją utemperować, wiedząc doskonale, co ma na myśli i skąd jej zdumienie pochodzi. Tu już toaleta okazała się czystym błogosławieństwem.