Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 38 из 69

– …da chwila – dotarło do Eluni -…dziemy na stole. Odrobina wysiłku i mo… cząć żywą akcję… Należy wziąć pod uwagę odległość… miasta.

Był to właściwie szmer, a nie wyraźne słowa. W nadal skamieniałej i ledwo oddychającej Eluni jako pierwszy zaczął działać umysł i wtedy dodatkowo unieruchomiło ją przerażenie. Pojęła, iż jest świadkiem napadu, dokładnie takiego, o jakim mówił Bieżan, nie w główkę, tylko w kolanko, ten pistolet miał rurę na lufie, to pewno tłumik, Agata dostała w ramię, Jezus Mario, coś się powi

Ruszyła się. Udało jej się oderwać rękę od gałązki, którą cały czas kurczowo ściskała. W tym momencie w domu zadzwonił telefon.

Odebrał go tamten facet w worku.

– Słucham, Parkowicz – powiedział głośno, wyraźnie i kłamliwie.

Coś zapewne usłyszał, ale nie powiedział nic więcej i odłożył słuchawkę. Znikł Eluni z oczu. Obaj znikli, ten z pistoletem również. Gdyby zdołała odwrócić głowę, ujrzałaby, jak normalnie wyglądający facet, bez żadnych worków nigdzie, idzie do furtki, jak ją otwiera, czeka przy niej na drugiego, biegnącego ku niemu, po czym obaj znikają na drodze po przeciwnej stronie góry piasku. Zaszemrał cicho samochód.

Tuż przed tą chwilą Elunię uruchomiło o tyle, że zdążyła zauważyć samo zniknięcie facetów za furtką. Jak oszalała rzuciła się do salonu i zdarła plaster z ust Parkowicza, którego miała najbliżej. Wiedziała doskonale, że należy go odczepić od krzesła, ale nie miała czym przeciąć sznurów.

Parkowicz okazał przytomność umysłu.

– Nóż na stole! – krzyknął. – W kuchni ostrzejszy! Prędzej!

Nie znając topografii budynku, Elunia kuchni dała spokój i chwyciła nóż ze stołu. Był to zwykły obiadowy nóż z drobnymi ząbkami, które dawały szansę przepiłowania sznura, zaczęła dydolić nim więzy na rękach Parkowicza, mętnie myśląc, że jako pierwszy swobodę powinien zyskać pan domu. Agata spoza plastra wydawała jakieś chrypienie, młodszy chłopiec muczał jak osamotnione cielę, Parkowicz wykrzykiwał urywane zdania, które miały zapewne brzmieć uspokajająco i pocieszająco, ale tego zadania nie spełniały. Elunia stękała z wysiłku.

Sznur wreszcie puścił, Parkowicz wyrwał jej nóż i sam zaczął uwalniać nogi, Elunia rzuciła się do Agaty, jej również zdarła z twarzy plaster, rzuciła się ku dzieciom.

– Do kuchni!!! – wrzasnęła strasznie Agata. – Drugi nóż, w szufladzie, ostry!!!

Gest brodą uczyniła jednoznaczny, Elunia zgadła, gdzie kuchnia, wpadła tam, ujrzała mnóstwo szuflad, trafiła na właściwą, wiedziona instynktem. W chwili kiedy przecięła więzy Agaty, Parkowicz odczepił się od krzesła i runął w kierunku telefonu.

– Dzieci!!! – krzyknęła z furią Agata, wciąż jeszcze pozbawiona władzy nad nogami.

Elunia miotała się we wszystkie strony naraz. Zdarła plastry z ust dzieci, czym wzmogła hałas, bo młodszy chłopiec wybuchł ogłuszającym rykiem, zaś starszy jął domagać się gromko pierwszeństwa w uwalnianiu, Agata klęła, szarpiąc sznur na nogach, Parkowicz wrzeszczał do słuchawki w gabinecie obok salonu. Elunia oswobodziła ręce starszego chłopca, wetknęła mu nóż i zmieniła kierunek działań, pozostawiając młodsze pokolenie Agacie, bliskiej całkowitego wyzwolenia. Chwyciła swoją torebkę, porzuconą w drzwiach na taras i wytrząsnęła na podłogę całą jej zawartość w poszukiwaniu notesu. W głowie grzmiała jej tylko jedna myśl: natychmiast dzwonić do Bieżana!!!

Uczyniła to, trzęsąc się z niecierpliwości, zaledwie pan domu zakończył wzywanie policji. Wszyscy, z dziećmi włącznie, usiłowali wyjaśnić jej, co tu się stało, nie słuchała, odpędzając od siebie ręką Parkowicza, wypukiwała komórkowy numer. Bieżan odezwał się od razu i Elunia zatkała sobie drugie ucho.

– Przed chwilą uciekli – powiedziała nerwowo. – Pięć minut. To Konstancin, stąd są tylko dwie możliwe drogi, niech pan coś zrobi! Dwóch było, jeden ten sam!

Bieżan zrozumiał bezbłędnie. W ciągu dziesięciu sekund wydarł z Eluni konkretne dane, w tym nazwisko i adres poszkodowanych. Zapowiedział przyjazd ł rozłączył się.

Teraz dopiero można było rozpocząć wracanie do równowagi.

– Ja panią bardzo przepraszam za to gadanie do furtki – powiedział przygnębiony Parkowicz, wtykając Eluni do ręki kieliszek koniaku. – Zmusili mnie do tego, wyraźnie powiedzieli, co mam powiedzieć, potraktować panią jak ostatni cham. Tu mi dziecko pod lufą trzymają… Pani rozumie…

– Rozumiem. Bardzo dobrze panu wyszło.

– Dzieci, na górę! – rozkazała Agata. – Możecie zeżreć cały tort, najwyżej was zemdli. Możecie się bawić albo podsłuchiwać, tylko zejdźcie mi z oczu. Nic wam się, chwalić Boga, nie stało…

– Ale tobie się stało, Boże drogi, ty jesteś ra





– Szczerze mówiąc nic takiego, boli trochę i cholera… Przecieka. No nic, zaraz sobie poprawię. Elunia, łaska boska, że tu wlazłaś, myślałam, że odjechałaś naprawdę, i aż mi się coś zrobiło. Którędy weszłaś?

– Przez tę budowę obok. A oni jak? Też tak samo?

– A skąd! Sami ich wpuściliśmy! Jeden zadzwonił do furtki i powiedział, że paczki z dehaelu, wiesz, ta firma przesyłkowa, kilka paczek, Tomasz poszedł do niego, a ja zamknęłam psy…

– Pan może sobie być odważny, tak mi powiedział od razu, a spluwę w ręku trzymał – podjął ponuro pan Parkowicz. – Ale jak tu się pana uszkodzi, to tam są jeszcze żona i dzieci, powiedział, a ten drugi już stał obok, nikt nic nie widział, bo tam ciemno przy furtce, drzewo lampę zasłania, ta wielka choina, gdzie sens, gdzie logika, trzeba ją ściąć…

– Nie choinę ściąć, tylko lampę przesunąć – wtrąciła gniewnie Agata.

– Dobrze, lampę przesunąć. A jak po dobroci, tak powiedział, to się nikomu nic nie stanie. Po dobroci…! Skurwysyny! Bardzo przepraszam…

– Nic nie szkodzi – zapewniła Elunia. – I tak pan się delikatnie wyraził.

Nagle przyszło jej na myśl, że po raz pierwszy ma okazję uzyskać bezpośrednią i dokładną relację z napadu, usłyszeć, jak to się właściwie odbywa, z tą główką i kolankiem, jedyna korzyść. Co prawda jej prywatna i niewielka, ale zawsze coś…

– Ja się wyrażałam gorzej, zanim mi gębę zatkali – wyznała ze skruchą Agata. – Zapomniałam, że dzieci słuchają.

– No! Agata bluzgnęła, że hej! – rozległ się na górze szept, przenikliwy i pełen uznania.

– I co było dalej? – spytała chciwie Elunia. – Czego chcieli?

Agata i pan Tomasz we wzburzeniu zaczęli odpowiadać razem. Z góry dobiegały przeraźliwie szeptane uzupełnienia.

– Obaj mieli pistolety z tłumikami. Tu mnie wepchnęli…

– Akurat weszłam z tarasu…

– Jeden złapał Grzesia, mierzył do niego, a drugi nas powiązał, sznury mieli ze sobą…

– Zakneblowali wszystkich tymi plastrami, tylko Tomasza zostawili…

– I zażądali, żebym im podpisał czeki na okaziciela, na wszystko co mam na kontach. Nie chciałem, wtedy rąbnęli do Agaty, z bliska, z zimną krwią, a potem obiecali, że okulawią dzieci. Każdemu strzelą w kolano…

– A Agacie, że jeszcze w łokieć…

– A ja sobie myślałam, że on zgłupiał chyba, Tomasz znaczy, niech podpisuje, byle wyszli, zadzwoni do banku i zablokuje konta…

– Też tak pomyślałem, idiota, podpisałem, a oni byli mądrzejsi. Wpuścili trzeciego, wcale go nie widziałem, oddali mu czeki i dopiero wtedy nas pocieszyli, że nie wyjdą, dopóki kolega pieniędzy nie odbierze. Jak się okaże, że coś nie tak i na przykład podpis zmieniłem, kawałek rodziny już mam z głowy. Szczęście jeszcze, że w zdenerwowaniu to mi na myśl nie przyszło i wypełniłem prawidłowo…

– Ładne szczęście…

– A te wory, co mieli na głowach, to w kuchni zdejmowali, jak żarli, podejrzałem…

– Agacie zaraz potem zrobili opatrunek, powiedzieli, że sam widzę, jak będziemy w zgodzie, nikt krzywdy nie dozna…