Страница 47 из 59
Zgodziłam się na okazję i notatkę. Telefony wreszcie zamilkły. Popatrzyliśmy z Januszem na siebie i wtedy do drzwi zadzwoniła Grażynka. Zrobiła chyba rekord trasy od swojego domu do mnie.
– No i dobrze – powiedziałam, otwierając jej. – Nie będzie trzeba dwa razy powtarzać. Nie wiem, co mówili do Janusza, więc niech on zacznie.
Grażynka nie protestowała, spragniona była pociechy duchowej, a nie spowiedzi własnej, padła na fotel z cichym jękiem, bez słów. Janusz zapomniał o tajemnicach stanu.
– Patryk dzwonił do policji z komórki, więc nie dało się ustalić, gdzie jest – zaczął od razu z troską. – Powiedział, że szukał Kuby, bo zorientował się, że wszystkie podejrzenia padają na niego, a zna życie i wie doskonale, jak władze śledcze potraktują sprawę. Ucieszą się ze złapania sprawcy i zrezygnują z dalszych wysiłków. Postarał się zatem odwalić za nich całą robotę i proszę bardzo, ten gnój, Kuba, źle się o nim wyrażał, nazywa się Ksawery Przecinak i mieszka na Koncertowej, w kawalerce Jerzego Stępniaka, którego komórką się posługuje. Jeśli policja go dopadnie, on sam też się zgłosi osobiście.
– A jeśli nie dopadnie? – spytałam ostrożnie.
– Nie powiedział, co wtedy będzie. Powiedział za to, że z dwojga złego wolał być złapany w Warszawie niż w Bolesławcu, bo w Bolesławcu nie miał szans.
– Jest w tym chyba trochę racji. A co ta Krystyna Woźniak? Mówiłeś, że mówi?
– Mówi…
– O Patryku? – przerwała Grażynka cichym, ale okropnym głosem.
– Nie, o Kubusiu Przecinaku. Psy na nim wiesza. Miły chłopiec, dobre wrażenie robi i niełatwo się na nim poznać, ona sama dopiero po roku się zorientowała, że ma do czynienia z naciągaczem, oszustem, złodziejem i nieczułym pniem, który bez wyrzutów sumienia głodnemu dziecku z ust by wydarł ostatni kawałek chleba. To jej określenie. Ale jak jest przy forsie, szasta się z takim gestem, że oko bieleje. To też jej. Interesy z nim robić może tylko głupek ostatni, ale, jak wiadomo, głupków nie sieją. Do tego tchórz…
– Jakąś z jedną zaletę posiada? – zainteresowałam się.
– Mnóstwo. Problemy przy nim znikają, życie robi się weselsze, wszystko umie załatwić i tak dalej. Stąd trudności w rozpoznaniu cech negatywnych. Podała kilka nazwisk i adresów jego bliskich znajomych, co okazuje się bardzo ce
– To gdzie jest, do licha?
– Nadal go szukają, dziko spragnieni jego odcisków palców i butów.
– U Stępniaka na Koncertowej mogą chyba to wszystko znaleźć?
– Jeszcze prokurator nakazu nie wydał. Prokurator też człowiek i o tej porze nie pracuje. Ponadto Patryk wywołał w Bolesławcu niezły popłoch i to całe towarzystwo zaczęło zmieniać zeznania, okazuje się, że więcej wiedzieli o Kubie niż chcieli się przyznać. Ciągle jeszcze im gęby muruje i albo czegoś się boją, albo mają w planach przyjemny szantażyk.
– Zawracanie głowy – powiedziałam gniewnie. – Cackają się z nimi jak ze śmierdzącym jajkiem, praworządni się znaleźli, gliny mam na myśli. Pierwszego lepszego włamywacza mogą wziąć, weszliby na Koncertową po te buty i palce…
– I chałę mieliby, a nie dowód, bo nie mogliby się przyznać, że weszli. A świadków listami gończymi jeszcze się nie szuka.
– Zaraz, szantażyk… Czekaj, zgaduję, dlaczego Kubę tak trudno znaleźć! On się nie da złapać, dopóki nie spróbuje poszantażować Patryka, chyba do tego zmierza, a Patryk się ukrywa, więc go nie może znaleźć…
– Bardzo możliwe – przyznał Janusz. – On się da szantażować?
Obydwoje spojrzeliśmy na milczącą i nieruchomą Grażynkę. Przyszło mi na myśl, że wielkiej pociechy chyba jej na razie nie dostarczamy, i poczułam się trochę nieswojo.
– Nie – powiedziała cichutko po dłuższej chwili. – Raczej zabije szantażystę.
– To Kubuś sobie miękko ściele… – mruknął Janusz.
– Ale…! – przypomniało mi się nagle. – Jakiś facet dzwonił, czy to przypadkiem nie Patryk…? Mówiłaś, że coś mówił o mnie, wynikła z tego hiena cmentarna, legatu miałaś pilnować, a ja mam teraz może bombę w samochodzie…?
Grażynka drgnęła silnie, a Janusz się ożywił.
– Nic nie mówiłaś…?
– Nie zdążyłam. Wyleciało mi z głowy. Zaraz po telefonie Grażynki, obcy głos, mam w samochodzie coś cudzego i nie wolno tego ruszać. Cholera. Wezwać saperów? Sama nie wsiądę!
Janusz zerwał się z kanapy.
– Bombę raczej nie, ale trzeba to zobaczyć! Gdzie masz kluczyki? Idziemy natychmiast!
Zawahałam się. Nie miałam najmniejszej ochoty latać teraz po znienawidzonych schodach, a jeśli cokolwiek znajduje się w moim samochodzie, nie ucieknie przecież, pozostanie tam nadal i równie dobrze możemy to oglądać jutro. Nigdy nie byłam pod tym względem przesadnie nerwowa, uzyskałam już kiedyś informację, że mój zaparkowany bezpiecznie samochód został rozbity przez jakiegoś faceta, który z grzeczności, oraz zapewne pod wpływem świadka-milicjanta, zostawił swoje nazwisko, adres i numer telefonu. Działo się to w niedzielę, nie ruszyłam się zatem z miejsca, wychodząc z założenia, że skoro rozbity, od mojego patrzenia się nie naprawi, a i tak w niedzielę niczego nie załatwię. W czasach współczesnych zadzwoniłabym po prostu do serwisu, na alarmowy numer, każąc zrobić co trzeba, wtedy jednak nie istniały nie tylko alarmowe numery, ale nawet serwisy. Wyłącznie warsztaty, i jeśli ktoś miał zaprzyjaźniony warsztat, mógł się uważać za szczęśliwca. Miałam zaprzyjaźniony warsztat, w niedzielę jednakże nie działał, na plaster zatem było komu moje latanie po piętrach…?
Teraz oceniłam sytuację podobnie, nie wykazując żadnej chęci do ruchu.
– I co nam z tego przyjdzie? – skrzywiłam się. – Powiedział, żeby nie oglądać, nie rozwijać, nie ruszać…
– Masz źle w głowie?
– A co, naprawdę uważasz, że jak poleży dłużej, to wybuchnie? Albo się zaśmiardnie?
– Opamiętaj się! Jeśli to Patryk…
– Nie wiem, czy Patryk! Może ktoś sobie zrobił głupi dowcip. Dla jakiegoś kretyna mam latać po schodach?
I Grażynka, i Janusz mój stosunek do schodów znali doskonale. Popadli w lekkie zakłopotanie, Grażynka poruszyła się niespokojnie.
– Ale może… – wyszeptała żałośnie – jakieś jedno coś… się wyjaśni…
Chciałam sarknąć gniewnie, że co tu jest do wyjaśniania, ale znienacka zaszeleściło mi w duszy papierowym odgłosem. O, niech to piorun spali, było chyba w tym cholernym liście, że jestem dobra tylko wtedy, kiedy mi wygodnie. Ale i tak przeze mnie Grażynka wplątała się w zbrodnię osobiście, może i Patryk mniej by ją dręczył, gdybym jej nie pchała do Bolesławca…
– Żebyście pękli razem z tym telefonicznym idiotą – powiedziałam z całego serca i podniosłam się z fotela.
– Może ja sam pójdę – zaproponował troskliwie Janusz.
– Akurat. Jak mamy ginąć w wybuchu, to razem. Romantyczniej.
Oczywistą jest rzeczą, że nie dla romantyzmu poszłam na dół, a ze zwyczajnej ciekawości. Ponadto właściwie tylko ja jedna mogłam stwierdzić, co w moim samochodzie nie należy do mnie, a woziłam w nim najprzedziwniejsze rzeczy i wcale mi się nie uśmiechało wygarnięcie z niego, na przykład, foliowych toreb na mrożonki, saperki, katalogu paryskich restauracji, gumiaków, siatki na bursztyn, zaległej korespondencji albo psiego żarcia. Albo czegokolwiek, co życzyłam sobie tam mieć. Mamrocząc gniewnie pod nosem, zeszłam ze schodów z nieprzyjemną świadomością, że potem będę musiała na nie wejść.
To coś nie moje rzuciło się w oczy natychmiast po otwarciu bagażnika.
Paka rozmiarów dużej walizki, porządnie owinięta grubym papierem i oklejona taśmą we wszystkie strony. Nie, czegoś takiego nie miałam z pewnością, jakiś nowy element.
– Jako bomba, wydaje się to dość przerażające – zauważyłam krytycznie. – Zmiotłaby z powierzchni ziemi całe miasto. I chyba nie cyka?
Zasugerowałam ich i przez chwilę nadsłuchiwaliśmy wszyscy troje. Nie, nie cykało, pakunek milczał kamie
– Dosyć ciężkie – powiedział. – Ale jakoś dam temu radę.