Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 40 из 59



– Będą panowie musieli opieczętować na nowo – powiedziałam ostrzegawczo.

– Liczymy się z tym – odparł sucho komendant i poza tym ani drgnął. Wcale nie zaczął szukać laku i pieczęci, a byłam zdania, że powinien.

Niech to piorun strzeli, patrzyli mi na ręce. Gorzko pożałowałam, że nie miałam w rodzinie kieszonkowca albo iluzjonisty, magika, który nauczyłby mnie w dzieciństwie podstawowych trików, polegających na zamianie jednych przedmiotów w i

Przymierzyłam oba formaty havidów, ucięłam właściwy, włożyłam bloczek między czarny spód i przezroczystą osłonkę, mimo katorżniczych wysiłków poszło mi to zbyt zręcznie. Strasznie trudno ukryć wprawę… Zaczęłam rozchylać australijskie okładki.

– O! – powiedziałam pouczająco. – Tak to powi

W tym momencie do pomieszczenia wdarł się znany mi sierżant, o ile pamiętałam, Grzelecki.

– Ten z Warszawy przekracza granicę! – krzyknął. – Stoi na szlabanie!

Powi

– …wyglądać – dokończył za mnie. – Rozumiemy. Opieczętowane zostanie za chwilę. Dziękujemy pani.

O, rzeczywiście, już się rozpędziłam wstać i wyjść, zostawiając im na biurku cały mój stan posiadania. Mogłam jeszcze zaprotestować z wielkim krzykiem, że zaraz zaraz, spokojnie, tam jest mój bloczek numer 106, przywieziony dla demonstracji, żądam zwrotu, ale atmosfera eksplodowała, coś mi mówiło, że to nie będzie dobrze, poza tym do bloczka numer 106 nie miałam serca. Ściśle biorąc, nie zależało mi na nim wcale i nie umiałam na poczekaniu wzbudzić w sobie odpowiedniego wybuchu namiętności. Zemściła się na mnie wrodzona prawdomówność.

Jak chora krowa, zamarłam tam doszczętnie, tępo wpatrzona w prokuratora, zamykającego sejf kluczami komendanta, w tym sejfie zaś oba bloczki, mój prywatny i ten upragniony. W ten sposób wzbogaciłam masę spadkową po nieboszczyku Fiałkowskim, co w najmniejszym stopniu nie leżało w moich zamiarach.

Nie, nie wyrzucili mnie od razu, nie mogli, śmietnik z mojej torby zawalał im biurko, pieniądze się w nim plątały, nikt nie miał ochoty tego uprzątać, narażając się na idiotyczne podejrzenia, woleli, żebym to zrobiła sama. Też wolałam. Na szczęście wszelkie sprzątanie zawsze mi szło jak z kamienia, niczego nie musiałam symulować, zgarnianie tych dóbr potrwało dostatecznie długo, żebym mogła wysłuchać meldunku i rozkazów.

Wyglądało zresztą na to, że przestali na mnie zwracać uwagę i nakichali na tajemnicę służbową. W roztargnieniu odpowiedzieli nawet na niektóre moje pytania.

Okazało się, że w tych czterystu kilkudziesięciu facetach, wydłubanych z hoteli, znalazło się trzech Jakubów. Jeden pochodził z Katowic, jeden z Poznania, a jeden z Warszawy. Ponadto wiekiem pasował tylko jeden z nich, ten z Warszawy, pozostali zdecydowanie przekraczali czterdziestkę, a wedle zeznań wszystkich przesłuchiwanych Kuba Antosia trzydziestki nie sięgał. Płci męskiej można było nie wierzyć, ale dla panienek w rodzaju Marlenki i Hani facet powyżej czterdziestego piątego roku życia to już był stary piernik, a nie chłopak do wzięcia. Podejście wysoce racjonalne, osobnicy w wieku zbliżonym do średniego na ogół są już żonaci i ustabilizowani, nie warto na nich sieci zarzucać, nadzieje stwarzają tylko ci młodzi.



Warszawski Jakub, odnaleziony dopiero poprzedniego dnia, chwilowo okazał się nieuchwytny. Nazywał się Zagrajczak, mieszkał zgodnie z meldunkiem w dowodzie, miał dwadzieścia dziewięć lat, żonę i małe dziecko, jego mieszkanie ziało pustką, bo podobno żona z dzieckiem udała się gdzieś na świeże powietrze, on sam zaś w ogóle dużo jeździł. Podobno pośrednik samochodowy, miejsce pracy nieustabilizowane. Tyle udało się wydębić od sąsiadów, a jakim cudem do policji przybiegła wieść o jego przekraczaniu granicy, nie zdołałam się dowiedzieć.

Na owej przeraźliwie długiej liście, którą, korzystając z okazji, przeczytałam jednym tchem, znajdowały się jeszcze dwa nazwiska, które zabrzmiały mi znajomo. Piotr Gulemski, dwie noce, i Ksawery Przecinak, jedna. Nie poświęciłam im zbytniej uwagi.

Cofnęli z granicy tego Zagrajczaka, zdążyli. Trzymałam się komendy pazurami i zębami, prezentując wszystkie najgorsze cechy własnego charakteru. Przyjechał wściekły jak wszyscy diabli, wyparł się jakichkolwiek znajomości na terenie Bolesławca, ze zgrzytem zębów poczekał na konfrontację, co trochę potrwało, bo tylko siedzący Antoś był do dyspozycji natychmiast, po czym okazał się obcy i nikomu nie znany. W dodatku nie piegowaty, sama to stwierdziłam, a niemożliwe było, żeby w ciągu dwóch tygodni tak sobie zdołał poprawić cerę. Wszystkie damy i wszyscy młodzieńcy zgodnie zaświadczyli, że to nie on. Nie Kuba. Konfrontowanego widzą na oczy po raz pierwszy w życiu.

Odjechał zatem bez przeszkód, jeszcze bardziej wściekły niż przyjechał, mamrocząc pod nosem nieżyczliwe słowa pod adresem Antosia, Marlenki, Weroniki, Henryka i policji. Mnie jakoś pominął.

Odjechałam również następnego dnia w bardzo podobnym stanie ducha.

Zamiast zabrać z policyjnego sejfu pożądany bloczek, zostawiłam im jeszcze i drugi, w ten sposób, gdyby mi dano wystarczającą ilość czasu, mogłabym się pozbyć całych moich zbiorów. Duża rzecz! Za to dowiedziałam się, że w Bolesławcu nocowało dwóch znajomych, jeden numizmatyk i Kubuś Wichajster, wielki mi sukces, większość tych, którzy robią przerwę w podróży do Niemiec, przekraczając granicę w Zgorzelcu, nocuje w Bolesławcu, bo to najwygodniejsze miejsce. I dla takich zdobyczy odwaliłam tę całą upiorną drogę wrocławską autostradą!

Ze złości prawdopodobnie, a także z niedosytu osiągnięć, wybuchła we mnie gwałtowna potrzeba zrobienia czegokolwiek. Jakiegoś aktywnego działania. Pan Pietrzak wybił mi się na pierwszy plan, namącił coś z brakteatem Jaksy, nałgał do mnie, po cholerę mu to było? Ukradł ten brakteat Fiałkowskiemu czy co? I nie chciał się przyznać, czekając na przedawnienie? A teraz jak, przyznaje się, chociaż do przedawnienia kradzieży jeszcze bardzo daleko? A otóż dosyć tego, nie popuszczę, mam być wstrętna i nachalna, niech będę konsekwentnie!

Wczesnym wieczorem dotarłam do domu z mocnym postanowieniem wyszarpania z siebie najgorszych cech charakteru. Bułgarski bloczek numer 105 doprowadzał mnie do szału, za wszelką cenę chciałam wyrzucić go z myśli, a najlepszym sposobem na to było ostre zajęcie się czymś i

Janusz czekał już na mnie z nowymi informacjami.

– Dobrze, że nie ma Grażynki – powiedział z troską. – Ten jej Patryk podkłada się jak może, wyszedł na prowadzenie, można powiedzieć, bez rywala. W dodatku skompromitował policję, więc raczej go nie lubią.

– Z tego wynika, że jestem w interesującym towarzystwie? – ucieszyłam się idiotycznie, grzebiąc w lodówce. – Mnie też nie lubią. O, mortadela! To ta stara czy kupiłeś nową?

– Kupiłem nową, a starą oddałem kotom na podwórzu. Byłem pewien, że inaczej ją zjesz.

– Coś przecież muszę jeść, nie? I wcale nie była taka stara, ale nie szkodzi, może być nowa. O, chrzan wychodzi, muszę pamiętać, żeby kupić. Bo co ten Patryk zrobił? Chcesz grzaneczkę?