Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 81 из 88



Maria wkracza do domu z dużą szmacianą torbą i z hukiem zamyka drzwi.

– Daj, pomogę – mówi Teresa.

– W czym? Pusta torba. No bo co jest teraz w sklepach? Tylko ocet. Żeby choć margaryna. Kawa. Cukier. A tu nic. A jak nie ma cukru, to zawsze potem jest wojna. No i mamy wojnę – oznajmia Maria i stawia na stole dwie butelki octu.

– Po co ci ocet? – mówi Teresa.

– Latem zrobi się grzybki. Dobrze, że jeszcze są te zeszłoroczne. Zjecie chleb z grzybkami. No i na co komu potrzebna była ta „Solidarność”?

– No bo wolność… – bąka Teresa.

– Po co komu wolność, jak nie ma co do garnka włożyć? – mówi gniewnie Maria. – Co jest ważniejsze? Rusz tym kurzym móżdżkiem i pomyśl. Jak nic nie można kupić, to zaczyna się koniec świata. Już się zaczął. A ten twój też… Idiota. Jak go puścili na te koncerty do Pragi, to zamiast kupić cukru za granicą, on wraca z butami dla ciebie. I buty za ciasne! Kobieta w ciąży musi jeść, a tu wszędzie tylko ocet. Za moich czasów dziewczęta go piły, żeby się pozbyć ciąży.

– Piły ocet? – dziwi się Teresa.

– Tak. I skakały. Niekiedy udało się im wyskakać bachora.

„Może trzeba było wypić ocet i skakać?”, myśli Teresa, nic bowiem nie jest tak, jak miało być. Jan cały tydzień siedzi w Krakowie, pojawia się tylko na sobotę i niedzielę, a jak wyjeżdża za granicę, to najwyżej do Pragi albo Lipska i w dodatku bez niej.

– Nie ma wolności, przecież nie dają mi paszportu! – woła Teresa ze złością.

– Tyle lat żyjesz na bożym świecie i nic nie rozumiesz. Małżeństwom nie daje się paszportów, to normalne. Jego puszczają, bo wiedzą, że wróci do żony w ciąży. Oni muszą mieć zakładnika. I mają. Ciebie z bachorem w brzuchu. Gdyby telefony działały, to on by zadzwonił i byś mu powiedziała, żeby kupił cukru i mydła. Ale nie działają, więc on kupuje te nikomu nieprzydatne bzdety. A polityką się nie zajmuj, bo nic dobrego z tego nie wynika. Kobiety nie muszą znać się na polityce, a porządne kobiety nawet nie powi

Nieszczęścia chodzą stadami. Teściowa patrzy na Teresę niebieskimi, czujnymi oczami i mówi:

– Miałaś wcześniej skrobanki, prawda?

– Nie miałam! – krzyczy Teresa czerwona po uszy.

– Miałaś, wiem. Nie martw się, nie powiem mu. Nie chcę, by cierpiał. On jeszcze sporo wycierpi przez ciebie, więc musi mieć siłę.

Teresa wychodzi od teściowej, trzaskając drzwiami.

– Po co ty do niej chodzisz? – pyta Maria. – Dała ci coś chociaż? Czasy ciężkie, a oni bogaci, mogła ci coś dać.

– Obrus. Dała mi obrus – mówi wkurzona Teresa.

Maria bierze obrus i uważnie ogląda w słabym świetle sześćdziesięciowatowej żarówki. o żarówki też trudno. A jak rzucą do sklepu, to sprzedają po jednej.

– Obrus z brokatu. Z haftem. Ale używany. Mogła nowy kupić.

– Gdzie? Sama mówisz, że w sklepach nic nie ma!

– Dolary. Niech da ci dolary. Na pewno mają pochowane, a dolar dzisiaj to majątek. Wiesz, jak ludzie żyją za dwadzieścia dolarów miesięcznie? Jak lordowie!

„Internowani mają warunki bytowania jak w sanatoriach”, oznajmia telewizyjny komentator w wojskowym mundurze.



– A nie mówiłam? Namącili, namącili i siedzą sobie w sanatorium, a my borykamy się z życiem – mruczy Maria. – i te wyłączenia prądu… Znowu zgasło.

Gdzie świeczki?

Maria z furią otwiera kolejne szuflady, ale świeczek nie ma.

– Co będzie, jak zaczniesz w szpitalu rodzić i wyłączą prąd? Dziecku coś się stanie…

– Niech się stanie! Nie chcę tego dziecka! To nie tak miało być! – drze się Teresa i nagle łapie ją pierwszy skurcz. Jest mocny jak trzęsienie ziemi i bardziej bolesny niż rwanie zęba. Drugi skurcz i z Teresy wylewa się bezbarwny płyn, ścieka jej po nogach, rozlewa się na podłodze.

– Wody odeszły – mówi zdenerwowana Maria, podsuwając świeczkę pod szeroko rozstawione nogi Teresy.

– Co to jest, to świństwo, co się ze mnie wylewa…? Jezu… Ohyda! To boli! – woła Teresa, nie wiedząc, czy kłaść się na tapczanie, czy pozostać na stojąco.

– Trochę za szybko. Mówiłam, że nieszczęścia chodzą stadami…

– Kuuuuurwa! Rodzę! Zrób coś! Telefony nie działają! To boli! Boli! Nienawidzę tego skurwysyna!

Maria patrzy bezradnie, potem podbiega do okna, otwiera je i krzyczy w zimową noc:

– Luuuuudzie! Ratunku!!! Kobieta rodzi! Potrzebny samochóóóóód! Jezu! Luuuudzie! Bądźcie solidarni! So-li-daaaaaar-ni!!!!!

– …a teraz wypierdalaj mi z tego domu, bo nie będę utrzymywać twojego bachora! – krzyczy Teresa do Ewy.

Radio charknęło i przemówiło głosem spikera:

– …otóż początkiem naszego świata, a razem z nim życia na Ziemi, nie było wcale potężne BIG BANG, jak sądzili dotychczas uczeni, ale wrogie zderzenie się dwóch martwych wszechświatów.

– Jutro wyjeżdżam – mówi Ewa do ojca. Jej wzrok znowu wędruje ku małej fotografii na ścianie. Porośnięta dzikim winem weranda, zatopiona do połowy w półmroku i roześmiany mężczyzna z małą dziewczynką na kolanach, ozłocony słońcem. „Światło i cień”, odkrywa Ewa. Jan wędruje za jej wzrokiem.

– Byliśmy tam szczęśliwi – mówi ona z przekonaniem.

– Tak, to możliwe. Zatem jedziesz. Ale wrócisz – Jan odzywa się po swojemu, cicho, monoto

– Tak, może – przyznaje Ewa, choć wciąż nie wie, od czego to zależy.

Ono, podobno już obróciłoś się we mnie i pływasz w wodach płodowych do góry nogami, bo przygotowujesz się do wyjścia. Świat z tej pozycji może być ciekawszy, piękniejszy i bardziej normalny, więc zdziwisz się, gdy go naprawdę zobaczysz. Jak byłam mała, lubiłam stawać na głowie, wszystko wydawało się wtedy i

Ono, musisz przyjść na świat w pięknym miejscu. Tam, gdzie nikt na nikogo nie krzyczy, nikt nikogo nie wyzywa, gdzie słychać jedynie dźwięki łagodne i dobre. Musisz poczuć, że wszyscy ciebie chcą, że na ciebie czekają, że są już bardzo zniecierpliwieni, bo pragną, abyś jak najszybciej zobaczyło to wszystko, o czym na razie tylko słyszysz. Twoje pierwsze spojrzenie musi paść na coś, co trwa bez względu na hossy, bessy i pragnienia ludzi. Jedno jest pewne: nie możesz urodzić się tutaj, bo nie tylko nie przerwiesz żadnego łańcucha, ale włączysz się w niego jako kolejne ogniwo i będziesz trwać, jak my wszyscy, między telewizorem a stołem, między łóżkiem a kuchnią, między niechcianą pracą a nudnym wolnym czasem, między kupić a sprzedać, nie mając żadnego wyboru. Jedziemy, Ono.

Wrzesień. Cienie i światło

Pierwsza klasa jest tym razem bardziej pierwsza od poprzedniej. Ewa nigdzie się nie spieszy i jedzie okrężną drogą, przez Kraków do Warszawy. Ciemnowiśniowy wagon jest zakurzony, sprawia wrażenie, że pokonał trasę Europa-Azja, ale pociąg wydaje się jechać szybciej i ciszej. Współpasażerów jest tylko troje. Kobieta czyta kolorowe pismo, a dwaj mężczyźni drzemią z otwartymi ustami. W sąsiednich przedziałach dzwonią komórki, przez pusty korytarz niosą się głosy:

– Jadę. No tak, jadę. Przecież mówię, że jadę… Korytarzem wciąż ktoś przechodzi do toalety, zaglądając z ciekawością do przedziałów. Ewa też odbywa tę wyprawę wąskim korytarzem, w rytm natarczywego, jednostajnego stukotu i zagląda do przedziałów jak i