Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 32 из 61

Nikt dobrze nie wiedział, jak Doktor tego dokonał - on sam zapewniał potem, że także nie wie, dość że po przeróżnych poklepywaniach, łagodnych gestach, naszeptywaniach dubelt, który na dobre już wysunął swój ruchliwy tors z wewnętrznego gniazda, pozwolił się pociągnąć Doktorowi za cienką rękę do łazika. Jego mała głowa, zwisła do przodu, spoglądała na nich z góry jakby z naiwnym zdumieniem, kiedy zgromadzili się w świetlnym stożku reflektora.

– I co teraz? - powiedział Chemik. - Nie porozumiesz się tu z nim.

– Jak to, co - odparł Doktor - weźmiemy go ze sobą.

– Czy masz dobrze w głowie?

– To dałoby nam wiele - powiedział Koordynator - ale… on waży chyba z pół tony!

– I co z tego? Łazik jest obliczony na więcej.

– Dobryś sobie! Jest nas trzech i ładunek, to już ponad trzysta kilogramów. Mogą nam wałki torsyjne popękać.

– Tak? - powiedział Doktor. - To nie. Niech idzie.

Z tymi słowami popchnął dubelta w stronę opadających schodów.

Wielki stwór (wciąż im się zdawało, kiedy tak stał przy nich, zwłaszcza gdy nie padało nań bezpośrednie światło reflektora, że ma uciętą głowę i na jej miejsce wetkniętą i

– Ależ nie, u diabła… ja tylko żartowałem… - wybełkotał Doktor. Tamci też byli zdumieni tą reakcją. Doktorowi nie bez trudu udało się uspokoić wielkie stworzenie. Niełatwo przedstawiał się problem usadowienia nowego pasażera. Koordynator wypuścił prawie całe powietrze z opon, tak że łazik osiadł niemal na kamieniach, przy świetle ręcznego reflektora wymontowali oba tylne fotele i przytroczyli je do bagażnika, a na sam szczyt tej piramidy wwindowali jeszcze miotacz. Dubelt nie chciał jednak wejść do wozu - Doktor poklepywał go, namawiał, popychał, sam wsiadał i wyskakiwał i gdyby nie okoliczności, byłoby to na pewno bardzo zabawne widowisko. Minęła dawno jedenasta, a mieli jeszcze w ciemności, w ciężkim terenie, jadąc przeważnie stromo pod górę, przebyć z górą sto kilometrów, dzielących ich od rakiety. Doktor stracił w końcu cierpliwość. Chwycił jedną z uniesionych rąk małego torsu i krzyknął:

– Pchnijcie go z tyłu!

Chemik zawahał się - ale Koordynator podparł mocno ramieniem wypuczony grzbiet dubelta, który wydał skomlący dźwięk i tracąc równowagę jednym susem znalazł się w środku. Teraz wszystko poszło już szybko. Koordynator wpuścił powietrze w opony, łazik, choć z wyraźnym przechyłem, ruszył jednak dzielnie z miejsca. Doktor zajął siedzenie przed nowym pasażerem, bo Chemik wolał unikać tego sąsiedztwa i zgodził się na bardzo niewygodną jazdę - stał za plecami Koordynatora.

W potrójnym blasku reflektorów przejechali przez amfilady kolumn, potem długie, gładkie płaszczyzny wiodły ku alei „maczug”, łazik osiągnął na płaskim terenie znaczną szybkość, którą wytracili dopiero u stóp magmatycznego nawisu. W kilkanaście minut dotarli do gliniastych pagórków okalających studnie z okropną zawartością.

Jakiś czas jechali gęstym, przeraźliwie chlupiącym błotem, potem odnaleźli wytłoczone w glinie odciski własnych opon i pojechali niemal dokładnie tak samo, jak przybyli do kotliny.





Łazik, wyrzucając spod kół fonta

Ostrożnie nawrócił, zaczęli zjeżdżać skosem po stoku na powrót w dolinę.

– Dokąd?! - zawołał Chemik. Powiewy nocnego wiatru przynosiły drobniutkie krople, chociaż deszcz nie padał.

– Spróbujemy w i

Znowu się zatrzymali, plama ruchomego reflektora popełzła w górę, coraz bledsza w oddaleniu, wytężali wzrok, ale mało co było widać. Niewiele dowiedziawszy się dzięki świetlnemu rozeznaniu, raczej na chybił trafił ruszyli pod górę, pochyłość stała się rychło tak samo stroma, jak w miejscu, w którym się obsunęli, ale grunt był tu suchy i łazik ciągnął dzielnie, ilekroć jednak Koordynator usiłował skręcić tak, by mieć na kompasie północ, maszyna zaczynała groźnie zadzierać maskę, siadając niemal na tylnych balonach, i zmuszała go do jazdy z rosnącym zachodnim odchyleniem. Było to niepomyślne, bo należało się liczyć z trafieniem w gąszcz krzaków. O ile pamiętał, porastały cały niemal brzeg zerwy wyży

Reflektory odzyskały nagle wzrok i siłę, mleczne kłęby rozchwiały się, spłynęły w tył, w jasnych pasach ujrzeli spiętrzony garb stoku, a jednocześnie w górze zaiskrzyło się czarne niebo. Wszystkim zrobiło się jakoś raźniej.

– Jak pasażer? - spytał Koordynator, nie odwracając się od kierownicy.

– Dobrze. Jakby śpi - powiedział Doktor zza stojącego przed nim Chemika. Pochyłość, na którą wjeżdżali, stawała się coraz spadzistsza, wóz balansował nieprzyjemnie, przednie koła coraz mniej słuchały kierownicy, środek ciężkości przesuwał się wyraźnie ku tyłowi.

W pewnej chwili, kiedy wóz zatańczył prawie na miejscu i zarzucił przodem, spełzając kilka metrów w bok, Doktor zawołał niespokojnie.

– Słuchaj - może siądę z przodu, między reflektorami, na zderzaku, co!?

– Jeszcze nie - odparł Koordynator. Wypuścił trochę powietrza z gum, łazik osiadł i przez jakiś czas ciągnął nieco lepiej, w skaczących strugach blasku widać było już wysoko w górze nierówną linię krzaków, minęli wielką, gliniastą łysinę, krzaki były coraz bliżej, sterczały czarną szczotką na samym skraju przewieszonych, gliniastych zerw, nie było nawet mowy, aby tamtędy przejechać, a i skręcać, w poszukiwaniu lepszego miejsca, nie dałoby się, parli więc wciąż w górę, aż kilkanaście kroków przed dwumetrową ścianką wóz zatrzymał się. Szarpnęły chwytające gwałtownie hamulce. W mocnym świetle żółciła się glina, poprzerastana nitkowatymi korzeniami.

– Tośmy dojechali - powiedział Chemik i zaklął.

– Daj łopatę - rzucił Koordynator. Wysiadł, ostrzem łopaty wyciął kilka cegiełek gliny, podsadził je pod tylne balony łazika i wrócił do obrywu. Zaczął się nań wspinać. Chemik pospieszył za nim. Doktor słyszał, jak przedzierają się przez suchy gąszcz, trzeszczały łamane gałęzie, błysnęła latarka Koordynatora, zgasła, zapłonęła w i