Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 30 из 61

Podniósł oczy. Nieba nie widział - raczej domyślał się go, czuł jego daleką, chłodną obecność całą powierzchnią twarzy.

Kroki głośno oddzwaniały w ciszy. Kamień odpowiadał miarowo, echo uliczki, wpuszczonej między blanki murów, było krótkie i głuche. Obaj, nie zmawiając się, podnieśli lewe ręce i zaczęli wieść nimi wzdłuż muru, pod którym szli. Był zimny i niewiele mniej gładki od szkła.

Po chwili Doktor zapalił latarkę, bo zamajaczyło mu jakieś zagęszczenie ciemnych plam - znajdowali się na placyku obwiedzionym murami jak dno studni, we wklęsłych ścianach, przerywanych wylotami przecznic, biegły dwurzędem przechylone w tył, skierowane w niebo i przez to prawie niewidzialne z dołu okna, wodzili wkoło latarkami, dostrzegli schodki w najwęższej z uliczek, biegły stromo w dół, przecięte u wlotu poziomą kamie

Szli długo. Mijali uliczki, nakryte kamieniami, jak galerie, wysokie i przestro

Mijali zaułki, krzyżujące się poziomy ganków, place, reflektory tłukły o mury, cienie zdawały się rozwijać skrzydła i pryskać spod ich stóp czarnymi gromadami, kłębiły się i gmatwały w otwartych na przestrzał pasażach, u ich wejścia czuwały nachylone ku sobie, wyrastające z murów kolumny, wędrówce towarzyszyło nieustające szczekliwe echo kroków.

Chwilami zdawało im się, że odczuwają czyjąś obecność. Zatrzymywali się wtedy ze zgaszonymi latarkami u stóp ściany. Serca uderzały mocniej. Coś szurało, człapało, odgłosy stąpań łamały się niekształtnym echem, słabły, niewyraźne bełkoty, jakby podziemnych strumieni, szły wzdłuż murów, czasem z wnętrza studni, która odmykała się w kamie

Doktor milczał. Wiedział, że wędrówka ta, jej niebezpieczeństwo, więcej - szaleństwo, w tych warunkach, nocą, obciąża tylko jego, że Koordynator poszedł na jej ryzyko, bo czas naglił, a on, najuparciej ze wszystkich, domaga! się prób porozumienia. Dziesiątki razy powtarzał sobie, że dojdą jeszcze tylko do następnego załomu murów, do przecznicy, i zawrócą - i szedł dalej. W wysokiej galerii, obramowanej wzniesionymi na sobie tarczami nieprzejrzystego szkliwa - tworzyły także strop, z podwieszonymi na kształt łódkowatych gondoli dziwacznymi konsolami czy balkonami - rośli

Najbardziej zdumiewała ich ciemność, nie rozwidniona żadnym światłem. Mieszkańcy planety mieli przecież oczy, posiłkowali się wzrokiem, gdyby zaś dostrzegli ich przybycie, należało spodziewać się spotkania jakichś straży, ale nie tak całkowitej pustki tej niewątpliwie zamieszkałej przestrzeni - świadczyły o tym chociażby światła, które dostrzegli przedtem z wysoka.

Wędrówka, im dłużej trwała, tym bardziej stawała się podobna do koszmarnego snu - najbardziej ze wszystkiego pragnęli światła, latarki dawały tylko jego złudę, pogłębiały jeszcze dokolny mrok, wyrywając zeń pojedyncze, pozbawione związku z całością i przez to niepojęte fragmenty.

Raz dobiegło ich człapanie tak bliskie i wyraźne, że pognali za nim, gwałtowne przyspieszenie, tupot ucieczki i pogoni wypełnił uliczkę, jego rozłamane echo łomotało w ciasnych murach, pędzili z zapalonymi latarkami, szary pobrzask pełzł nad nimi sklepieniem, to przypadał niemal do głów, kiedy się obniżało, to wzbijał się w górę, strop płynął falami, czarne wyloty bocznic przelatywały w tył, zatrzymali się po nieprzytomnej gonitwie w pustce, zziajani.





– Słuchaj - czy - oni nas - wciągają? - wydyszał z trudem Chemik.

– Głupstwa pleciesz! - syknął gniewnie Doktor. Powiedli światłami wkoło. Stali nad wyschłą kamie

Szli dalej. Obecności tamtych nie domyślali się już, stawała się nieznośna, czuli ją zewsząd, nawet Doktor bliski był myśli, że lepszy byłby choć atak, chociaż walka w tych mrokach, od uporczywej, bezsensownej wędrówki, która prowadziła donikąd. Spojrzał na tarczę zegarka. Minęło już prawie pół godziny, wnet musieli wracać.

Chemik, który wyprzedził go o kilka kroków, podniósł reflektor. W załomie ścian otwierała się brama, sklepiona w górze ostrokończystym łukiem, po obu stronach progu wznosiły się bulwiaste, kamie

– Są tam! - syknął cofając się odruchowo. Doktor wszedł do środka. Chemik świecił z tyłu. Naga grupa przywierała do ściany, zbita pod obwałowaniem stropu, jak skamieniała. W pierwszej chwili wydało mu się, że nie żyją - w świetle latarki zalśniły wodniste krople, spływające po grzbietach - stał chwilę bezradnie.

– Hej! - powiedział słabo, czując, że cała sytuacja pozbawiona jest krzty sensu. Gdzieś wysoko, na zewnątrz rozległ się przeciągły, wibrujący świst. W kamie

Z ciemności płynął zbliżający się tupot.

– Idą!

Doktor poczuł raczej, aniżeli zobaczył, że Chemik podrywa broń, uderzył po lufie, przygiął jaw dół.

– Nie strzelaj! - krzyknął. Pusty zakręt zaroił się nagle, w plamach świateł skakały w górę i na boki garby, zakotłowało się, słyszeli zderzenia wielkich, miękkich ciał, ogromne, jakby uskrzydlone cienie przelatywały w głębi, równocześnie buchnął jazgot, chrobotliwy kaszel, kilka zdartych głosów zakwiliło przeraźliwie, ogromna masa runęła pod nogi Chemika, podcięła go, padając, zobaczył w ostatnim ułamku sekundy patrzącą prosto na nich, wytrzeszczoną twarzyczkę o białych oczach, latarka trzasnęła o kamienie i zapadła ciemność. Chemik szukał jej rozpaczliwie, wodząc rękami po bruku, jak ślepiec.