Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 14 из 61

– Mieszkaniec Edenu… - powiedział głucho Chemik. Inżynier, zbyt wstrząśnięty, by mówić, usiadł na wale generatora i sam nie wiedząc o tym, nieusta

– Więc to jest jedno stworzenie czy dwa? - spytał Fizyk. Patrzał z bliska, jak Doktor dotyka delikatnie piersi bezwładnego kadłubka.

– Dwa w jednym albo jedno w dwu - a może to są symbionty - nie jest wykluczone, że się okresowo rozłączają.

– Tak, jak ta maszkara z czarnym włosem? - poddał Fizyk. Doktor skinął głową, nie przerywając badania.

– Ależ ten wielki nie ma nóg ani oczu, ani głowy, nic! - powiedział Inżynier. Zapalił papierosa - czego nigdy nie robił.

– To się dopiero okaże - odparł Doktor. - Myślę, że nie będziecie mieli nic przeciw temu, żebym przeprowadził sekcję? Tak czy owak trzeba go poćwiartować, inaczej nie da się stąd wynieść. Wziąłbym kogoś do asysty, ale to może być - nieprzyjemne. Kto na ochotnika?

– Ja.

– Ja mogę - odezwali się prawie równocześnie Koordynator i Cybernetyk.

Doktor podniósł się z klęczek.

– Dwóch to jeszcze lepiej. Poszukam teraz narzędzi, to trochę potrwa. Muszę powiedzieć, że nasz pobyt tutaj zanadto się komplikuje - jeszcze trochę, a trzeba będzie tygodnia, żeby sobie wyczyścić jeden but - niepodobna skończyć niczego, co się zaczęło.

Inżynier i Fizyk wyszli na korytarz. Koordynator, wracający z sali opatrunkowej, już w gumowym fartuchu, z podwiniętymi rękawami, zatrzymał się przy nich. Niósł niklową tacę pełną narzędzi chirurgicznych.

– Wiecie, jak działa oczyszczacz - powiedział. - Jeżeli chcecie palić, wyjdźcie na górę.

Poszli więc do tunelu, Chemik przyłączył się do nich, na wszelki wypadek wziął elektrożektor, pozostawiony w maszynowni przez Inżyniera.

Słońce stało wysoko, małe, spłaszczone, w oddali rozgrzane powietrze drgało nad piaskami jak galareta. Usiedli w długiej smudze cienia, którą rzucał z wysoka przechylony kadłub rakiety.

– To bardzo dziwne zwierzę i nadzwyczajna historia, jak mogło uruchomić generator - powiedział Inżynier. Potarł policzek, zarost przestawał już kłuć - wszystkim wykluły się brody, wciąż powtarzali, że muszą się ogolić, ale jakoś nikomu nie starczyło na to czasu.

– Ale teraz, prawdę mówiąc, najwięcej z tego wszystkiego cieszy mnie, że ten generator dał w ogóle prąd. To znaczy, że przynajmniej uzwojenia są całe.

– A to spięcie? - zauważył Fizyk.

– To nic, wysadziło automatyczny bezpiecznik, to zupełne głupstwo. Część mechaniczna rozsypała się do reszty, ale na to znajdziemy radę. Łożyska - mamy rezerwowe komplety, trzeba tylko poszukać. Oczywiście, nawój teoretycznie też można doprowadzić do porządku, ale gołymi rękami - posiwielibyśmy nad tym. Myślę sobie teraz, że po prostu dlatego ręka mi się nie podnosiła, żeby sobie dokładnie wszystko obejrzeć, bo obawiałem się, że tam jest kompletny proszek, a wtedy wiecie, co by z nami było.

– Reaktor - zaczął Chemik. Inżynier skrzywił się.

– Reaktor - swoją drogą. Na reaktor przyjdzie kolej. Pierwej musimy mieć prąd. Bez prądu nic nie zrobimy. Przeciek chłodzenia można usunąć w pięć minut, ale trzeba pospawać przewody. Do tego znów muszę mieć prąd.

– I co, myślisz wziąć się do maszyn - teraz? - z nadzieją w głosie spytał Fizyk.

– Tak. Opracujemy sobie plan kolejności remontów, mówiłem już o tym z Koordynatorem. Najpierw musimy mieć przynajmniej jeden sprawny agregat. Naturalnie bez ryzyka nic się nie da zrobić, bo agregat trzeba uruchomić bez energii atomowej - diabli wiedzą, jak! Kieratem chyba… Niech to… jak długo rozrząd elektryczny nie działa, nie mam pojęcia, co się dzieje w stosie.

– To nic takiego, blendy neutronowe działają nawet bez zdalnego sterowania - powiedział Fizyk - stos przeszedł samoczy

– Dziękuję! Stos może się rozpłynąć i na to mówisz „nic takiego”?





Spierali się tak coraz zapalczywiej, potem zaczęli dyskutować już bardziej rzeczowo, a że żadnemu nie chciało się schodzić do rakiety, rysowali schematy na piasku, gdy z wylotu tunelu wynurzyła się głowa Doktora, który ich okrzyknął.

Zerwali się.

– No, co tam?

– Z pewnego punktu widzenia mało, a z i

– Mało - ciągnął - bo jakkolwiek brzmi to dziwnie, nie jestem w dalszym ciągu pewny, czy to jest jedno stworzenie - czy dwa. W każdym razie to jest zwierzę. Posiada dwa układy krwionośne, ale nie są całkowicie rozdzielone. To wielkie - nosiciel - poruszało się, jak sądzę, skokami albo krokami.

– To duża różnica - powiedział Inżynier.

– I tak, i tak - wyjaśnił Doktor. - To, co wyglądało jak garb - tam jest przewód trawie

– Na grzbiecie?

– To nie był grzbiet! Kiedy je prąd poraził, upadło właśnie brzuchem do góry!

– Jak to, chcesz powiedzieć, że to mniejsze, podobne do… - Inżynier urwał, nie kończąc.

– Do dziecka - dopowiedział spokojnie Doktor - tak, niejako jeździło wierzchem na tym nosicielu - w każdym razie to jest możliwe. No, nie wierzchem - poprawił się - najczęściej, prawdopodobnie, siedziało w środku tego większego kadłuba - on ma tam takie torbiaste gniazdo, jedyna rzecz, do której mogę to porównać, to kangurza torba, ale podobieństwo jest bardzo małe i niefunkcjonalne.

– I przypuszczasz, że to stworzenie inteligentne? No, chyba - powiedział Fizyk.

– Na pewno musiało być inteligentne, skoro potrafiło otworzyć drzwi, zamknąć je za sobą, nie mówiąc już nawet o puszczeniu w ruch maszyn - powiedział Doktor, który jakoś nie zdradzał ochoty wyjścia na powierzchnię - sęk tylko w tym, że ono nie ma systemu nerwowego w naszym rozumieniu.

– Jak to?! - skoczył do niego Cybernetyk. Głowa Doktora uniosła brwi.

– Cóż robić. Tak jest. Są tam organy, których przeznaczenia ani się domyślam. Jest rdzeń - ale w czaszce - w tej małej czaszce - nie ma mózgu. To znaczy - jest tam coś, ale każdy anatom nazwałby mnie nieukiem, gdybym usiłował wmówić w niego, że to mózg… Jakieś gruczoły, ale jakby chło

– Ty żartujesz? - słabo spytał Fizyk.

– Nie.

Doktor teraz dopiero wyszedł z tunelu. Na gumowym miał drugi biały płaszcz, od góry do dołu pochlapany czerwono.

– Naprawdę, to może zemdlić, bardzo mi przykro. Cóż robić. Trzeba. Chodźcie zaraz.

Doktor odwrócił się i zniknął. Tamci spojrzeli na siebie i kolejno zanurzyli się w tunelu.

Grabarska robota, jak ją nazwał Chemik, zakończyła się dopiero późnym popołudniem. Pracowali półnadzy, aby nie poplamić kombinezonów, wynosząc okropny ciężar czym się dało - kubłami, na blaszanych nosiłkach, zakopali poćwiartowane szczątki o dwieście kroków od rakiety, na szczycie pagórka i mimo nawoływań Koordynatora do oszczędzania wody zużyli pięć wiader na mycie. Dopóki nie skrzepła, krew wielkiego stworu przypominała ludzką, ale szybko zmieniała barwę na pomarańczową, schła zaś w żółtawy, rozsypujący się proch.

Zmordowana załoga rozsiadła się w niskim słońcu pod rakietą, nikt nie mógł nawet myśleć o jedzeniu, wszyscy pili tylko chciwie kawę i wodę i jeden po drugim zadrzemali, choć mieli właściwie rozważyć pierwszy etap naprawczych robót. Kiedy się ocknęli, była już noc. Znowu trzeba było chodzić do magazynu po żywność, otwierać puszki konserw, grzać je, po jedzeniu - myć naczynia, o północy postanowili znienacka, jako że wszyscy byli wyspani, nie kłaść się, ale przystąpić do wstępnych prac.