Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 11 из 61

– Mogę. Dlaczego nie? Pewno, że mogę. Jest to urządzenie, które służy do tego, żeby je najpierw…

– Nie, serio. Przecież to ma jakieś części. Ja się na tym nie znam.

– A ja się znam, myślisz?! - wybuchnął Inżynier. - Jest to płód wariata - wskazał ręką w stronę niewidzialnej hali. - A raczej wariatów. Cywilizacja obłąkańców, oto, czym jest ten przeklęty Eden! To, cośmy przywlekli, jest wytworzone w całym szeregu procesów - dodał spokojniej. - Prasowanie, wgniatanie przezroczystych segmentów, obróbka termiczna, polerowanie. To są jakieś wysokomolekularne polimery - i jakieś kryształy nieorganiczne. Do czego to może służyć - nie wiem. To jest część, nie całość. Ale nawet wyjęta z tego zwariowanego młyna - ta część, sarna w sobie, wygląda mi na pomyloną.

– Co przez to rozumiesz? - spytał Koordynator. Chemik składał talerze i zapasy, rozwijał koc. Doktor zdusił papierosa i pieczołowicie schował połówkę do pudełka.

– Nie mam na to dowodów. Tam są w środku jakieś ogniwka - nie łączą się z niczym. Jakby zamknięty w sobie obwód - elektryczny - ale poprzecinany wstawkami izolatora. To - to nie mogłoby działać. Tak mi się wydaje. Ostatecznie, po tylu latach, w człowieku wyrabia się jakaś - zawodowa intuicja. Mogę się naturalnie mylić, ale - nie, wolę o tym w ogóle nie mówić.

Koordynator wstał. I

– Deneb - odezwał się cicho Fizyk. Patrzeli w niebo.

– Gdzie? Tam? - spytał Doktor. Mówili przyciszonymi nieświadomie głosami.

– Tak. A ta mniejsza obok to gamma Cygni. Cholernie jasna!

– Ze trzy razy jaśniejsza niż na Ziemi - zgodził się Koordynator.

– Chłodno i do domu daleko - mruknął Doktor. Nikt już się więcej nie odezwał. Pojedynczo wleźli do wydętej bani namiotu. Byli tak zmęczeni, że kiedy Doktor powiedział swoim zwyczajem w ciemności „dobranoc” - odpowiedziały mu oddechy śpiących.

Sam nie spał jeszcze - pomyślał, że postępują nierozważnie - z pobliskiego zagajnika mogło w nocy wyleźć jakieś paskudztwo - należało wystawić wartę. Przez chwilę rozważał, czy nie powinien czasem sam objąć ochotniczo tego stanowiska - ale raz jeszcze tylko uśmiechnął się ironicznie w mrok, odwrócił i westchnął. Ani wiedział, kiedy zapadł w kamie

Ranek następnego dnia powitał ich słońcem. Na niebie było więcej białych, kłębiastych chmur. Zjedli skąpe śniadanie, zostawiając resztki żywności na ostatni posiłek - po dalsze zapasy musieli już wrócić do rakiety.

– Żeby się przynajmniej raz umyć! - skarżył się Cybernetyk. - To mi się jeszcze nie zdarzyło - człowiek cały śmierdzi potem, okropność! Przecież tu musi być gdzieś woda!

– Gdzie woda, tam i fryzjer - pogodnie odparł Doktor, zaglądając do małego lusterka. Robił do niego sceptyczne i bohaterskie miny. - Tylko obawiam się, że fryzjer na tej planecie najpierw goli, a potem na powrót zasadza ci wszystkie włosy - to nawet bardzo prawdopodobne, wiesz?

– Czy w grobie też będziesz żartował? - wypalił Inżynier, zmieszał się i dodał: - Przepraszam. Nie chciałem…

– Nie szkodzi - odparł Doktor. - W grobie nie, ale jak długo się da. No, pójdziemy chyba, co?

Spakowali rzeczy, wypuścili powietrze z namiotu i obładowani ruszyli wzdłuż falującej miarowo zasłony, aż oddalili się o dobry kilometr od obozowiska.

– Nie wiem, może się mylę, ale ona wygląda tu jak gdyby wyższa - powiedział Fizyk, patrząc przez zmrużone powieki na łuki, biegnące w obie strony - wysoko migotały ich szczyty srebrnym ogniem.

Rzucili ładunek na jedno miejsce i ruszyli ku hali. Weszli bez żadnej przygody, jak poprzedniego dnia. Fizyk i Cybernetyk zostali z tyłu.

– Jak myślisz, co jest z tym znikaniem? - spytał Cybernetyk. - Tu tyle się dzieje, że wczoraj całkiem o tym zapomniałem!





– Jakaś historia z refrakcją - odparł bez przekonania Fizyk.

– A na czym opiera się strop? Bo przecież nie na tym - wskazał nabrzmiewającą falami zasłonę, do której podchodzili.

– Nie wiem. Może podpory są jakoś ukryte w środku albo z drugiej strony.

– Ala w krainie czarów - powitał ich wewnątrz głos Doktora. - Zaczynamy? Dzisiaj kicham jakoś mniej. Może to adaptacja. W którą stronę idziemy najpierw?

Otoczenie było dosyć podobne do tego, które widzieli poprzedniego dnia. Poruszali się w nim pewniej już i szybciej. Zrazu zdawało im się nawet, że wszystko tu jest zupełnie takie samo jak tam. Kolumny, studnie, las skośnych, pulsujących i wirujących przełyków, rozżarzania, migotania, cały kołowrót procesów toczył się w jednakim tempie. Przyjrzawszy się jednak „gotowym produktom”, których nieckowaty zbiornik odnaleźli po jakimś czasie, odkryli, że są i

– I co ty na to? - spytał z klęczek Koordynator Inżyniera, który kopał się w całej kolekcji, wyłowionej ze „składu” w niecce.

– Na razie nic. Idziemy dalej - powiedział Inżynier, wstając, ale widać było, że humor mu się nieznacznie poprawił.

Rozumieli już, że hala dzieli się jak gdyby na kolejne sekcje, nie odgrodzone od siebie niczym poza samą wewnętrzną spójnością cyklu wykonywanych procesów. Urządzenia wytwórcze, to jest wężujący, kurczący się mackowato, sapiący las - były wszędzie jednakie.

Kilkaset metrów dalej natknęli się na sekcję, która, wykonując te same ruchy, co poprzednia, wijąc się, mlaszcząc, sapiąc, niosła w swoich przewodach, wrzucała do otwartych studni, spuszczała z wysokości, pochłaniała, obrabiała, gromadziła i topiła - nic.

Wszędzie, gdzie w poprzednich sekcjach można było obserwować rozżarzone półprodukty bądź stygnące już obrobione przedmioty, całą tę skomplikowaną wędrówkę na boki, wzwyż, w dół tutaj zastępowała pustka.

Sądząc zrazu, że produkt jest tak przezroczysty, aż niewidzialny, Inżynier wychylał się daleko poza wyrzutniami, usiłował chwycić w ręce coś, co powi

– Obłędna historia - powiedział z przerażeniem Chemik. Inżynier jakoś wcale nie był wstrząśnięty.

– Bardzo interesujące - powiedział i poszli dalej.

Zbliżali się do obszaru, z którego płynął rosnący hałas. Był to hałas miękki, ale tym bardziej ogłuszający - jak gdyby miliony ciężkich, wilgotnych płacht skórzanych padały na wielki, słabo napięty bęben. Naraz zrobiło się jaśniej.

Z dziesiątków maczugowatych sopli, które chwiały się wysoko, zwieszone końcami w dół spod samego stropu, leciał istny deszcz czarnych na tle szklistego stropu przedmiotów, obijał się o grube boki podstawiających im się raz z jednej, raz z drugiej strony przepon, rozpostartych pionowo i puchnących miarowo, jakby je nadymał gaz - przepony te były szaro-przejrzyste, jak pęcherze - i porywany w połowie drogi przez kłęby tak szybko pracujących, że rozwianych w wiry wężowych ramion, lądował na samym dole. Ustawiały się tu porządnie, jeden obiekt obok drugiego, w czworobokach, dokładnymi szeregami, z przeciwnej zaś strony co jakiś czas wypełzała ogromna masa, spłaszczona niczym łeb wieloryba, i z przeciągłym westchnieniem wsysała po kilka rzędów naraz „gotowej produkcji”.