Страница 5 из 47
Zupełnie jak gdybyśmy znali Bóg wie ile egzemplarzy gatunku, podczas gdy w rzeczywistości wciąż był tylko jeden, co prawda wagi siedemnastu bilionów ton.
Pod palcami przefruwały mi kolorowe diagramy, barwne wykresy, analizy i widma spektralne, demonstrujące typ i tempo przemiany podstawowej i jej reakcje chemiczne. Im dalej zagłębiałem się w zwalisty tom, tym więcej przemykało na kredowych stronicach matematyki; można było sądzić, że nasza wiedza o tym przedstawicielu klasy Metamorpha, który leżał, spowity ciemnością czterogodzi
W rzeczywistości nie wszyscy byli jeszcze zgodni co do tego, czy to jest „istota”, nie mówiąc już o tym, czy można nazwać ocean rozumnym. Wstawiłem z trzaskiem wielki tom na półkę i wydobyłem następny. Dzielił się na dwie części. Pierwsza była poświęcona streszczeniu protokołów eksperymentalnych wszystkich owych niezliczonych przedsięwzięć, których celem było nawiązanie kontaktu z oceanem. To nawiązanie kontaktu było, pamiętałem aż nazbyt dobrze, źródłem nie kończących się anegdot, kpin i dowcipów w czasie studiów; średniowieczna scholastyka wydawała się klarownym, jaśniejącym oczywistością wykładem wobec dżungli, jaką zrodziło to zagadnienie. Drugą część tomu, liczącą prawie tysiąc trzysta stron, zajmowała sama tylko bibliografia przedmiotu. Oryginalna literatura na pewno nie zmieściłaby się w pokoju, w którym siedziałem.
Pierwsze próby kontaktu odbywały się za pośrednictwem specjalnych aparatów elektronowych, transformujących bodźce, przesyłane w obie strony. Ocean brał przy tym aktywny udział w kształtowaniu tych aparatów. Ale wszystko to działo się w zupełnej ciemności. Co znaczyło, że „brał udział?” Modyfikował pewne elementy zanurzanych weń urządzeń, wskutek czego zapisywane rytmy wyładowań zmieniały się, aparatury rejestrujące utrwalały mrowie sygnałów, jak gdyby strzępy jakichś olbrzymich działań wyższej analizy, ale co to wszystko znaczyło? Może były to dane
o chwilowym stanie pobudzania oceanu? Może impulsy, powodujące powstawanie jego olbrzymich tworów, gdzieś, o tysiące mil od badaczy? Może przełożone na niedocieczone konstrukty elektronowe - odzwierciedlenia odwiecznych prawd tego oceanu? Może jego dzieła sztuki? Któż to mógł wiedzieć, skoro niepodobna było uzyskać dwa razy takiej samej reakcji na bodziec? Skoro raz odpowiedzią był wybuch impulsów, nieomal rozsadzających aparaty, a raz głuche milczenie? Skoro żadnego doświadczenia niepodobna było powtórzyć? Wciąż wydawało się, że stoimy o krok od rozszyfrowania tego, nieusta
Tyle matematycy. Hipotezy takie określane były przez jednych jako wyraz lekceważenia ludzkich możliwości, jako padanie na twarz przed czymś, czego jeszcze nie rozumiemy, ale co da się zrozumieć jako wydobywanie z grobu starej doktryny „ignoramus et ignorabinius”; i
A i
To, cośmy wiedzieli dokładnie, obejmowało same tylko zaprzeczenia. Ocean nie posługiwał się maszynami ani ich nie budował, chociaż w pewnych okolicznościach wydawał się do tego zdolny, gdyż powielał części niektórych zanurzonych w nim aparatów, ale czynił to tylko w pierwszym i drugim roku prac eksploracyjnych; potem ignorował wszelkie ponawiane z benedyktyńską cierpliwością próby, jakby stracił dla naszych urządzeń i produktów (a wynikałoby, że także i dla nas…) wszelkie zainteresowanie. Nie posiadał - kontynuuję wyliczenie naszych „negatywnych wiadomości” - żadnego systemu nerwowego ani komórek, ani struktury przypominającej białkową; nie zawsze reagował na bodźce, nawet najpotężniejsze (tak na przykład całkowicie „zignorował” katastrofę pomocniczego rakietowca drugiej ekspedycji Giesego, który runął z wysokości trzystu kilometrów na powierzchnię planety, niszcząc jądrową eksplozją swych atomowych stosów plazmę w promieniu półtorej mili).
Powoli w kręgach naukowców „sprawa Solaris” brzmieć zaczęła jak „sprawa przegrana”, zwłaszcza w sferach naukowej administracji Instytutu, gdzie podnosiły się w latach ostatnich głosy, domagające się obcięcia dotacji na dalsze badania. O całkowitym zlikwidowaniu Stacji nikt się dotąd nie ośmielił mówić; byłoby to zbyt jawnym przyznaniem się do klęski. Zresztą niektórzy, w rozmowach prywatnych, powiadali, że wszystko, czego nam trzeba, to strategia możliwie „honorowego” wycofania się z „afery Solaris”.
Dla wielu jednak, szczególnie zaś dla młodych, „afera” ta stawała się z wolna czymś w rodzaju kamienia probierczego własnej wartości: „w gruncie rzeczy - mówili - idzie o stawkę większą aniżeli o zgłębienie solaryjskiej cywilizacji, gra toczy się bowiem o nas samych, o granice ludzkiego poznania”.
Przez pewien czas popularny był (rozpowszechniany gorliwie przez prasę codzie