Страница 18 из 47
– Jesteś nadzwyczaj dowcipny - powiedziałem.
– Wolałbyś, żebym płakał? Zaproponuj coś.
– Ach, daj mi spokój.
– Nie, mówię serio: wiesz teraz mniej więcej tyle, co ja. Masz jakiś plan?
– Dobry jesteś! Nie wiem, co pocznę, kiedy…- znowu się zjawi, musi się zjawić?
– Raczej tak.
– Którędy właściwie dostają się do środka, przecież Stacja jest hermetyczna. Może pancerz…
Pokręcił przecząco głowa.
– Pancerz jest w porządku. Pojęcia nie mam jak, najczęściej mamy gości po przebudzeniu, a w końcu trzeba od czasu do czasu spać.
– Jakieś zamknięcie?
– Pomaga na krótko. Pozostają środki, no, wiesz, jakie. Wstał. I ja wstałem.
– Słuchaj no, Snaut… Chodzi ci o likwidację Stacji, tylko chcesz, żeby to wyszło ode mnie?
Potrząsnął głową.
– To nie jest takie proste. Naturalnie, zawsze możemy uciec, choćby na Sateloid, i stamtąd nadać SOS. Potraktują nas, rozumie się, jak szaleńców - jakieś sanatorium na Ziemi, aż do czasu, kiedy wszystko ładnie odwołamy - zdarzają się przecież wypadki zbiorowego obłąkania na takich izolowanych
placówkach… To nie byłoby może najgorsze. Ogród, spokój, białe pokoiki, przechadzki z pielęgniarzami…
Mówił całkiem serio, z rękami w kieszeniach, wpatrzony nie widzącymi oczami w kąt pokoju. Czerwone słońce zniknęło już za horyzontem i grzywiaste fale stopiły się w atramentową pustynię. Niebo płonęło. Nad tym dwubarwnym krajobrazem, niewypowiedzianie ponurym, płynęły chmury o liliowych obrzeżach.
– Więc chcesz uciekać? Czy nie? Jeszcze nie? Uśmiechnął się.
– Niezłomny zdobywco… nie zakosztowałeś jeszcze tego, bobyś tak nie nalegał. Nie chodzi o to, co chcę, tylko o to, co jest możliwe.
– Co?
– Tego właśnie nie wiem.
– Więc zostajemy tu? Myślisz, że znajdzie się środek…
Popatrzał na mnie, chuderlawy, z łuszczącą się skórą twarzy, porytej bruzdami.
– Kto wie. Może to się opłaci - powiedział wreszcie. - O nim nie dowiemy się raczej nic, ale może o nas…
Odwrócił się, podniósł swoje papiery i wyszedł. Chciałem go zatrzymać, ale otwarte usta nie wydały głosu. Nie było nic do zrobienia; mogłem tylko czekać. Podszedłem do okna i patrzyłem na krwawoczarny ocean, prawie go nie widząc. Przyszło mi na myśl, że mógłbym zamknąć się w którejś z rakiet na lotnisku, ale nie myślałem tego serio, było to zbyt głupie; prędzej czy później musiałbym przecież wyjść. Usiadłem przy oknie i wyjąłem książkę, którą dał mi Snaut. Światło było jeszcze wystarczające, zaróżowiło stronice, cały pokój gorzał czerwienią. Były to - zebrane przez niejakiego Ottona Ravintzera, magistra filozofii - artykuły i prace o niedwuznacznej na ogół wartości. Każdej nauce towarzyszy zawsze jakaś pseudonauka, jej dziwaczne wykoszlawienie w umysłach pewnego typu; astronomia ma swego karykaturzystę w astrologii, chemia miała ją kiedyś w alchemii, zrozumiałe więc, że narodzinom solarystyki towarzyszyła istna eksplozja myślowych dziwolągów; książkę Ravintzera wypełniała tego właśnie rodzaju strawa duchowa, poprzedzona zresztą - trzeba lojalnie dodać - wstępem jego pióra, w którym dystansował się od owego panopticum. Uważał po prostu, nie bez racji, że taki zbiór może stanowić ce
Raport Bertona zajmował w książce poczesne miejsce. Składał się z kilku części. Pierwszą stanowił odpis jego książki pokładowej, bardzo lakoniczny.
Od godziny czternastej do szesnastej czterdzieści umownego czasu ekspedycji zapiski były lakoniczne i negatywne.
Wysokość 1000 - albo 1200 - albo 800 metrów - niczego nie zaobserwowano - ocean pusty. Powtarzało się to kilka razy.
Potem o 16.40: Podnosi się czerwona mgła. Widoczność 700 metrów. Ocean pusty.
17.00: Mgła gęstnieje, cisza, widoczność 400 metrów, z przejaśnieniami. Schodzę na 200.
17.20: Jestem we mgle. Wysokość 200. Widoczność 20-40 metrów. Cisza. Wchodzę na 400.
17.45: Wysokość 500. Ławica mgły po horyzont. We mgle - lejowate otwory, przez które przeciera się powierzchnia oceanu. Coś się w nich dzieje. Próbuję wejść w jeden z tych lejów.
17.52: Widzę rodzaj wiru - wyrzuca żółtą pianę. Okolony ścianą mgły. Wysokość 100. Schodzę na 20.
Na tym kończył się zapis książki pokładowej Bertona. Dalszy ciąg tak zwanego raportu stanowił wyciąg z jego historii choroby, a mówiąc ściślej, był to tekst zeznania podyktowanego przez Bertona, a przerywanego pytaniami członków komisji.
„Berton: Kiedy zeszedłem na trzydzieści metrów, utrzymanie wysokości stało się trudne, bo w tej okrągłej, wolnej od mgły przestrzeni panowały porywiste wiatry. Musiałem przyłożyć się do sterów i dlatego przez jakiś czas - może 10 albo 15 minut - nie wyglądałem z gondoli. Wskutek tego wszedłem niechcący w mgłę, wniósł mnie w nią silny podmuch. Nie była to zwyczajna mgła, ale jak gdyby zawiesina, zdaje się, koloidowa, bo zawlekła mi wszystkie szyby. Z ich oczyszczeniem miałem sporo kłopotu. Była bardzo lepka. Tymczasem zredukowało mi obroty o trzydzieści parę procent wskutek oporów, jakie stawiała śmigłu ta jakaś mgła, tak że zacząłem tracić wysokość. Ponieważ byłem bardzo nisko i obawiałem się, że skapotuję na fali, dałem pełny gaz. Maszyna utrzymała wysokość, ale w górę nie szła. Miałem jeszcze cztery patrony rakietowych przyspieszników. Nie użyłem ich z myślą, że sytuacja może się pogorszyć i będą mi wtedy potrzebne. Przy pełnych obrotach powstała bardzo silna wibracja; domyślałem się, że śmigło oblepia się tą dziwną zawiesiną; na zegarach udźwigu miałem jednak wciąż zero, więc nic na to nie mogłem poradzić. Słońca nie widziałem od chwili, kiedy wszedłem w mgłę, ale w jego kierunku fosforyzowała czerwono. Krążyłem wciąż w nadziei, że w końcu uda mi się wypaść na jedno z tych wolnych od mgły miejsc, i rzeczywiście udało mi się, jakieś pół godziny potem. Wyleciałem na wolną przestrzeń, prawie dokładnie kolistą, o średnicy kilkuset metrów. Jej granicę stanowiła mgła kotłująca się gwałtownie, jakby unoszona silnymi prądami konwekcyjnymi. Dlatego starałem się pozostać możliwie w środku „dziury” - tam powietrze było najspokojniejsze. Zauważyłem wtedy zmianę powierzchni oceanu. Fale prawie zupełnie znikły, a powierzchowna warstwa tej cieczy - tego, z czego jest ocean - stała się półprzeźroczysta, z zadymieniami, które nikły, aż po krótkim czasie nastąpiło zupełne wyklarowanie i mogłem przez warstwę kilkumetrowej chyba grubości patrzeć w głąb. Gromadził się tam jak gdyby żółty szlam, który cienkimi, pionowymi smużkami szedł w górę, a gdy wypływał na wierzch, stawał się szkliście lśniący, zaczynał się burzyć i pienić, i tężał; podobny był wtedy do bardzo gęstego, przypalonego cukrowego syropu. Ten szlam czy śluz zbierał się w grube węzły, wyrastał nad powierzchnię, tworzył kalafiorowate wyniosłości i powoli formował rozmaite kształty. Zaczęło mnie ściągać ku ścianie mgły, więc musiałem przez parę minut parować ten ruch obrotami i sterem, a kiedy mogłem znowu wyjrzeć, na dole, pode mną, zobaczyłem coś, co przypominało ogród. Tak, ogród. Widziałem karłowate drzewka i żywopłoty, i ścieżki, nieprawdziwe - wszystko to było z tej samej substancji, która całkiem już stężała jak żółtawy gips. Tak to wyglądało; powierzchnia lśniła mocno, opuściłem się, jak tylko mogłem, żeby to dokładnie obejrzeć.
Pytanie: Czy te drzewa i i
Odpowiedź Bertona: Nie. To był tylko taki ogólny kształt - jakby model ogrodu. O, tak! Model. Tak to wyglądało. Model, ale chyba naturalnej wielkości. Po chwili wszystko zaczęło pękać i rozłamywać się, przez szczeliny, które były zupełnie czarne, falami wyciskał się na powierzchnię gęsty śluz i zastygał, część ściekała, a część zostawała, i wszystko zaczęło się coraz energiczniej burzyć, okryło się pianą i nic już oprócz niej nie widziałem. Równocześnie mgła zaczęła ściskać mnie ze wszystkich stron, więc zwiększyłem obroty i wyszedłem na 300 metrów.
Pytanie: Czy jesteś zupełnie pewny, że to, co widziałeś, przypominało ogród - i nic i