Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 45 из 48

No - rzekłem sobie, a jednocześnie z góry patrzałem między jej złote rzęsy - przecież i ja się tu znalazłem niewi

Ogólnikowa ta decyzja przyszła mi łatwo, ale jak wziąć się miałem do rzeczy? Narzucał się, oczywiście, pocałunek, tym bardziej że ust naszych rozpostarta dłoń by nie oddzieliła - mieszaliśmy oddechy. Pocałunek jako wstęp, uwertura splugawienia, odstręczał mnie jakoś. Nawet w zaskakującym, podstępnym, wymuszonym jest coś - bo ja wiem - wykwintnie gustownego, właściwego, coś na miejscu - o! utrafiłem: pocałunek jest ozdobą, dekoracją, aluzją i alegorią, a ja nie chciałem niczego udawać; chciałem się sparzyć szybko i obrzydliwie zdeptać lilijną białość; czymże i

Od pocałunku uwolniłem się więc, i ta poza, jaką przybrałem, to wdechiwanie jej niewi

A więc chwycę ją brutalnie i bezwstydnie! - zdecydowałem. Stojąc nie mogłem tego jednak zrobić, fotel był bardzo niski, ukląkłem więc. Błąd! To była poza korności, niesienia służb, „bycia” przepasywanym szarfą, zdjętą śnieżnymi paluszkami z lilijnego ramienia. Nie można hańbić na klęczkach, ale ja musiałem, bo z każdą sekundą było coraz gorzej; jeszcze mi się rozpłacze, przeszył mnie strach, do diabła! - już ma wargi w podkówkę, ryknie i, zamiast lilijnej, będzie zasmarkane dziecko! Szybko, póki jeszcze czas!!

Więc pod spódniczkę?! Ale jeśli zwiedzie mnie nie wypraktykowany chwyt, będzie łaskoczący, nie hańbiący - co wtedy?! Oczywiście zacznie chichotać, może się nawet zakrztusi, zafika nogami ze śmiechu, nie z dziewictwa - i jeśli nawet przypadnę, porwę i zgniotę, to nie będzie już ani śladu lilijnej, tylko sama łechczywość!! Zamiast hańbienia - łaskotki? Łasko tanki? Giglu-giglu?! Wielki Boże!!

To ten śledczy - przeleciało mi przez oszalałą głowę - to on musiał ją podstawić - nie inaczej! poznaję go, ex ungue leonem!! A więc nie!! - pomyślałem twardo. Żadnego pod spódniczkę, nic skradającego się, podstępnie i tchórzliwie złodziejskiego! Oczy w oczy - i pocałunek, ale pocałunek-szatan, piorun, krew, wyzwanie, brutalność i męka przerażenia! Zgrzyt zębów o zęby! Paprochy! Żądze!! Tak będzie!!! I pochyliłem się nad nią, lecz coś było nie tak. Policzki pełne, wargi odęte, a w ich kąciku coś białego, fe! Okruszynki. I znowu zmieszały się nasze oddechy - i zaleciało oseskiem. Mleczkiem! Dlaboga!!! Te białe okruszki - to był ser! Nie! Nie ser! Serek!!!

Przepadłem. Wolno, cal po calu, podnosiłem się otrzepując machinalnie kolana. Tak, to był koniec. Lat szesnaście, niewi

Wychodząc, spojrzałem od drzwi. Uspokojona, podjęła żucie. I nawet miała, ukryty w dłoni, kąsek bułeczki maślanej, a tylko ukryła go, kiedy się zbliżyłem. Chciała mi ułatwić, a ja… Boże…

Dobrze przynajmniej, że nie padło ani jedno słowo. Zamknąłem za sobą drzwi i szedłem, starając się nie robić hałasu. Łaydak… łaydak… Strzelano gdzieś. Huknęło całkiem blisko. Wolałem nie wdawać się w jakąś awanturę i gotów już byłem zawrócić, tym bardziej że wszystko się we mnie trzęsło, gdy zauważyłem stojących przed jakimiś drzwiami trzech oficerów z poduszką. Była pusta. To tak…





Palba trafiała się dwojakiego rodzaju. Zazwyczaj po śniadaniu strzały na odlew, wrzask mordowanych i dobijanych, rykoszety, wapie

Kwadrans czasu dzielił mnie od pory umówionego z księdzem spotkania. Po co iść jeszcze, gdy wszystko zdeptane, sprzeniewierzone, skończone?! Usiłowałem się skupić. O spisku wiedziano w końcu, został przecież dozwolony, nakazany nawet, oczywiście pozorny, fałszywy. To tylko ja z nim pragnęliśmy pod osłoną pozoru stworzyć coś autentycznego. Właśnie umknąć, nie przyjść - oznaczałoby zwietrzenie jakiegoś niebezpieczeństwa, dałoby im do myślenia. Pójście niczym chyba nie groziło.

Wciąż jeszcze było mi wstyd, ale znacznie mniej. Kilka minut przespacerowałem w zacisznej odnodze korytarza, między toaletami. W poszukiwaniu usprawiedliwienia uczepiłem się naraz myśli, może i nad miarę naiwnej, ale kuszącej: a nuż to sen - powiedziałem sobie - szczególnie krnąbrny i nieposłuszny sen? Gdybym nawet nie miał się z niego na razie zbudzić (bo wydawał mi się nadzwyczaj mocny), to przynajmniej, zidentyfikowany, zdjąłby ze mnie górę odpowiedzialności. Zatrzymałem się tedy przed białą ścianą, zerknąłem w obie strony, czy nikt aby nie nadchodzi, i spróbowałem rozmiękczyć ją samym nieruchomym wysiłkiem skoncentrowanej woli - jak wiadomo, we śnie, nawet najtwardszym, wyjątkowo koszmarnym, rzecz taka z reguły się udaje. Próżno jednak przymykałem i otwierałem ukradkiem oczy, a nawet delikatnie pomacywałem ścianę: ani drgnęła. A może - wobec tego - ja jestem czyimś snem? Oczywiście - właściciel snu ma nad nim władzę nieporównanie większą aniżeli kręcące się w nim osoby, sprokurowani dla doraźnych potrzeb figuranci…

Jeśli tak nawet jest, nie stwierdzę tego - zakonkludowałem. Wróciłem na główny korytarz, wsiadłem do windy i pojechałem na górę, pod umówione kolumny. Po co była lilijna? Zapewne dla dokładności: abym pojął, że nawet Łaydakiem nie mogę stać się wbrew Gmachowi. Jak gdybym widział tego zdrabniającego wszystko śledczego, palcem figlarnie wygrażającego mi przed nosem. Poczucie humoru rozwinęły w nim zapewne ucieszne podrygi wisielców…

Winda jechała coraz wyżej, w numeratorze wyskakiwały cyfry mijanych pięter; kontakty cykały cicho, blask mlecznej lampy drgał w palisandrowej boazerii, naraz rzeczywiście zobaczyłem go przez podwójną szybę drzwi korytarza i windy, kiedy mijała, wznosząc się, kolejne piętro. Stał w swojej kusej marynarce, z lekka pokrzywiony, zamyślony, i to błogo - czy zobaczył mnie? Nie zdając sobie jasno sprawy z tego, co czynię, ukląkłem pospiesznie na małym dywaniku, rozesłanym w windzie. Przez dziurkę od klucza wzrok wysłałem na zewnątrz, ku zbliżającemu się miejscu schadzki, sam niewidzialny…

Winda zwalniała już u celu. Zobaczyłem najpierw stara