Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 29 из 48

Dlatego właśnie, nie dając mi ani instrukcji, ani aktu oskarżenia, odmawiając wyróżnień i zguby, całym majestatem swego ogromu, golgotami korytarzy i armiami biurek wręczając mi nic - chciał Gmach dopiąć swego…

O, chaos mógł być użyteczny, bardzo nawet…

A staruszek w złotych okularach - czy nie mówił mi czegoś o nadzwyczajnej, nieskończonej wręcz wielości tajnych planów, strategicznych rozwiązań?

Stąd jeden już tylko krok myślowy prowadził do tezy, że nieład wydarzeń nie jest w Gmachu czymś niewłaściwym, lecz jego stanem normalnym, więcej: produktem zapobiegliwości i wytrwałej działalności - syntetyczny chaos wraz z bratnią nieskończonością jak pancerz osłaniał Tajemnicę.

To możliwe… - pomyślałem z pewnym znużeniem, poprawiając się na wa

Śpiący odwrócił się na wznak, odsłaniając twarz. Widziałem drgające powieki. Śledził coś we śnie, może czytał tani, bo gałki oczne poruszały mu się to w lewo, to w prawo. Na czole lśnił pot, policzki okrywał ciemny zarost - ponieważ leżał głową w moją stronę, twarz jego nie mówiła mi nic oprócz tego, że jest chorobliwie blada. Jak gdyby kurczowo uśmiechał się, ale to, co w twarzy widzianej do góry nogami bierzemy za uśmiech, bywa wyrazem znękania.

Czekam, aż się zbudzi i przemówi - pomyślałem - a gdzieś, w jednym z pokojów, znudzona sekretarka, pomieszawszy herbatę, odkłada teraz na półkę teczkę z instrukcją, w której spisane jest, co powie mi, gdy otworzy oczy, i ja jemu - aż do końca…

I że zrobiło mi się trochę chłodniej - nie wiem, czy w związku z niemiłą ową myślą, czy dlatego, że ciągnęło z wa

Dlaczego miałbym się właściwie tego bać - rezonowałem jałowo - przecież i tak na pewno mi tego nie pokażą, choćby dlatego, że mógłbym wówczas postąpić wbrew instrukcji, a tak, skoro jej nie znam, nie wiem, co mnie czeka, i przyszłość jest nieznana - jak gdyby w ogóle nie istniała w aktach…

IX

Śpiący zaczął pochrapywać, nie z onomatopeiczną wirtuozerią admiradiera, lecz monoto

Czyżby to nie było uzgodnione? Czy miałem w nim towarzysza, zagubionego w Gmachu, goniącego za mirażem, którym poświecono mu w oczy?

Zaczął się budzić. Poznałem to po tym, że ucichł. Nie otwierając oczu, kłopotliwie, z trudem, poruszał się w sobie, jakby chował, upychał gdzieś mozolnie ową fałszywą agonię, którą przedtem straszył. Błysnął naraz oczami, objął mnie, widzianego do góry nogami, jednym spojrzeniem, przymknął powieki i trwał tak chwilę, skupiając się, po czym pomału, przechylony, uniósł się na łokciu.

Nim się jeszcze odezwał, jego ocknięta twarz trąciła coś we mnie. Musiałem go już kiedyś widzieć. Z zamkniętymi oczami mruknął:

– Szpuncel…

– Proszę? - powiedziałem odruchowo. Na dźwięk mego głosu usiadł. Był okropnie zarośnięty. Patrzał na mnie, mrugając. Z wolna wyraz jego oczu zmieniał się - zeszły ze mnie na podłogę, odkaszlnął i rozcierając przeguby rąk rzekł:

– Ta kalarepa… nie ugotują, cholery, jak należy, i ma człowiek sny…

Skierował wzrok ku umywalce. Zasłaniałem ją. Pochylił się w bok, oczy rozszerzyły mu się na mgnienie.

– Gdzie brzytwa? - powiedział.

– Tu - pokazałem na kieszeń.

– Połóż.

– Dlaczego? - zaoponowałem. Rosła we mnie antypatia do tego człowieka. Tykał mnie nachalnie, poza tym znałem go skądś - i nie było to wspomnienie przyjemne.

– Przyniosłem ją z góry - zauważyłem, żeby podkreślić swoje prawa. Czekałem zaczepnie, co odpowie, ale wstał, odwrócony tyłem, wyprostował się, przeciągnął wszystkie kości i zaczął drapać się słodko, z wyrafinowaną rozwlekłością, w plecy. Potem wziął szczotkę znad wa

– Wio! - burknął, nie patrząc na mnie.

– Co? - spytałem.

– Nie zawracaj głowy, gadaj - albo idź.

– Co mam gadać?

Zastanowił go jakby dźwięk mego głosu, bo przestał wyskrobywać kłaczki z mankietów spodni i popatrzał na mnie spode łba.

– Dawaj - rzekł, podchodząc do mnie z nadstawioną ręką. - No? Co tak patrzysz? Dawaj, nie bój się.

– Wcale się pana nie boję - odparłem, kładąc mu na dłoni brzytwę. Podrzucił ją i przyjrzał mi się z zastanowieniem.

– Mnie? - powiedział. - Myślę…

Powiesił marynarkę na klamce, owinął się ręcznikiem i wziął się do mydlenia twarzy. Stałem jakiś czas za nim, zrobiłem parę kroków, w końcu usiadłem na brzegu wa





– Pan… dawno? - spytałem, niby to od niechcenia, patrząc w jego plecy.

Z lustra wyglądały namydlone policzki. Oczu nie widziałem. Odpowie, jak dojdzie do ucha - oceniłem. Od ucha przeszedł jednak do podbródka - jakby nic nie usłyszał.

– Pan dawno tu? - spytałem jeszcze raz.

– Dalej - powiedział, nie przestając skrobać podgardla.

– Co dalej? - odparłem, zbity z tropu. Ale on nie raczył nawet odpowiedzieć. Pochylony nad umywalnią, byle jak opłukiwał twarz. Bryzgi wody leciały aż do mnie.

– Proszę uważać, pan chlapie - powiedziałem.

– Nie podoba ci się? To możesz iść.

– Ja tu byłem pierwszy.

Wyjrzał jednym okiem spomiędzy fałd ręcznika.

– O? - powiedział. - Naprawdę?

– Tak.

Cisnął ręcznik na podłogę i sięgając po marynarkę, rzucił w przejściu:

– Obiad był?

– Nie wiem.

– Dziś bezmięsny - mruknął jakby do siebie, porządkując ubranie. Między otrzepaniem rękawa a podciągnięciem spodni dodał:

– Żeby choć frytki jakieś. Na pewno kasza. Wiecznie ta kasza. Smażonego by coś, psiakrew, na ząb…

Zerknął przelotnie w moją stronę.

– Zaczynasz, czy jak? Bo zaraz pójdę.

– Co mam zaczynać?

– Nie udawaj. Stare.

– Nie udaję. To pan udaje.

– Ja? - zdziwił się. - A co na przykład?

– Pan wie, co.

– Tak możemy do maja - rzucił niechętnie. Przyjrzał mi się. Nie było najmniejszej wątpliwości. Ostatni raz widziałem go, jak fotografował tajne akta w kasie.

– Cywek? - powiedział powoli. - Dlaczego? Kolej na mundurowca - nie?

– Jaki cywek?

Podszedł do mnie. Spojrzał na moją nogę. Zainteresowała go.

– Wydawca - zadecydował wreszcie.

– Co? Kto?

-Ty.

– Ja? Może pan odezwie się wreszcie zrozumiale? Nie jestem żadnym cywkiem ani wydawcą.