Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 24 из 48

– Proszę - rzekł z zadowoleniem - no, proszę. A więc nie zmarnował pan czasu. Mogłem się tego spodziewać.

– Nie, nie, majorze! - krzyknąłem prawie, unosząc się z krzesła. - Niech pan da temu spokój!

– Czemu? - wtrącił zdziwiony, ale nie dałem mu dojść do słowa. Otworzyły się we mnie wezbrane upusty, mówiłem szybko, trochę niewyraźnie, bez żadnych przerw, o pierwszych moich krokach w Gmachu, o głównodowodzącym i jego kabelku, o podejrzeniach, które już wtedy lęgły się we mnie, choć o tym nie wiedziałem, i noszone jak zarazki zatruwały następne moje poczynania, jak wypiastowałem to w sobie, uczyniłem swoim przeznaczeniem i jak już gotowy byłem przyjąć koszmarną postać, tyleż wydętą lękiem, co narzuconą okolicznościami, niewi

Niestety, przemówienie to, chaotyczne w początkach, nie stało się lepsze pod koniec i, zadyszany, roztrzęsiony, umilkłem nieoczekiwanie, w środku zdania, pod skonfundowanymi, błękitnymi oczami Ermsa, który wolno je opuścił, zamieszał herbatę, pobawił się - zbyt długo - łyżeczką, nie wiedział, co z nią począć - ależ on wstydził się, po prostu wstydził się za mnie!

– Doprawdy, nie wiem - zaczął miękko, serdecznie, choć w następnych słowach dały się wyczuć nutki powściąganej surowości - nie wiem, co z panem począć. Tak się… tak się obciążać… takie wybryki jakieś… przetrząsanie lekarstw… wprost mi głupio… ależ to nonsens jest! Absurd!!! Pan uroił sobie Bóg wie co! - zapalał się, a już przez tę zapałczywość prześwitywał nieodparty jego, pogodny nastrój.

Ja jednak, postanowiwszy twardo, że więcej nie dam się omamić, szybko wyrzuciłem:

– A instrukcja? Czemu mi pan jej nie objaśnił?! Prandtł w ogóle nie chciał o niej ze mną mówić! Zresztą… zresztą wykradł mi ją i…

– Co pan tu opowiada?!

– Nie mówię, że on sam - taki gruby oficer u niego - nie mógł o tym nie wiedzieć, jestem przekonany!

– Przekonany! Dobry sobie! A dowód?! Dowody pan ma?!

– Nie mam - przyznałem, ale natychmiast wróciłem do ataku: - Więc proszę, jeśli pan jest szczery i dobrze mi życzy - tak! - proszę powiedzieć mi natychmiast, co w niej było, ja ani słowa nie znam, nie wiem, co w niej było… ani jednego słowa!!

I patrzałem mu z bliska w oczy, żeby nie mógł ich opuścić ani odwieść na bok, a on patrzał na mnie, patrzał, wargi odęły mu się, zadrgały niebezpiecznie, aż wybuchnął głośnym śmiechem.

– To o to chodzi?! - zawołał. - Kochany! Instrukcja… Ależ ja nie pamiętam! Co będę panu oczy mydlił… Ja nie pamiętam po prostu, całkiem zwyczajnie - tyle ich mam, proszę spojrzeć! - i, jakby bawiąc się, jął podnosić grube pokłady spiętych arkuszy z biurka, trzepał nimi w powietrzu, miętosił w garściach, nie przestając mówić:





– Czy byłby pan w stanie to zapamiętać? Wszystko? No, niechże pan sam powie… no… proszę…

– Nie! - powiedziałem cicho, lecz mocno. - Nie wierzę panu! Więc pan twierdzi, że nie pamięta nic? Ani jednego słowa? Ani zarysu ogólnego? Niczego? Więc… ja… panu… nie wierzę!!

Cisnąwszy mu to w oczy, zamilkłem, przerażony, bez tchu, bo to był ostatni człowiek, na którego ciągle jeszcze, nie wiem już sam dlaczego ani jak, do ostatka liczyłem. Gdyby, pod naciskiem, przyznał mi się, że działa z wyższego rozkazu, że jest nie sobą, Ermsem, jasnowłosym chłopcem o dobrych oczach, lecz miejscem Gmachu - wtedy tak, wtedy pozostawała mi już tylko górna łazienka… Erms nie odzywał się dłuższą chwilę. Potarł ręką czoło, podrapał się za uchem, westchnął.

– Pan zgubił instrukcję - rzekł wreszcie - no, tak. To, owszem, to jest coś. Z tego będzie dyscyplinarka. Choćbym nie chciał, muszę wdrożyć postępowanie. Ale to nic takiego, o ile - zerknął na mnie bystro - nie opuszczał pan Gmachu. Nie opuszczał pan, co?

– Nie.

– Chwała Bogu! - odetchnął. - W takim razie będzie to raczej formalność. Załatwimy to później. Co do pańskich ostatnich słów, to - ja nie słyszałem ich, wie pan. Byłoby bardzo niedobrze, gdyby każde podenerwowanie ce

– Dobrze - powiedziałem - rozumiem pana. Przynajmniej staram się rozumieć. Ale co z instrukcją? Muszą przecież być gdzieś oryginały!

– Naturalnie! - odparł, odrzucając charakterystycznym ruchem jasne kosmyki z czoła. - Naturalnie, że są, w sejfie, u głównodowodzącego. Ale żeby do nich dotrzeć, trzeba specjalnego zezwolenia, pan chyba rozumie. Od ręki się tego nie załatwi. To nie potrwa długo - dorzucił pośpiesznie, jakby chcąc rozwiać mój niepokój.

– A czy będę mógł zostawić to - to znaczy, złożyć u pana? - spytałem, kładąc na biurku teczkę, którą wyłuskałem spośród mych papierów.

– Co to jest?

– Nie mówiłem panu? Teczka, którą mi podłożono.

– Pan znowu swoje! Potrząsnął głową.