Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 20 из 48

– Co to jest?!

– To? A, to panowie aspiranci przegrywają sobie z płyty, tam jest seminarium agonalistyki, symultanazji, to są tacy młodzi zgonowcy, jak to się u nas mówi - zamamrotał.

W samej rzeczy słychać było, raz jeszcze puszczone od początku, chrapliwe rzęży agonalne. Miałem dosyć, po dziesięć, po sto razy miałem dosyć, ale przeklęty staruch, któremu nie zamykały się usta, zapadł jakby w trans chorobliwego podniecenia; człapiąc podbiegał do półek, wspinał się na palce, przyciągał z piekielnym zgrzytaniem zardzewiałych kółek drabiny, darł się po nich w górę, grzmiał okładkami, pudrując otoczenie chmurami miałkiego kurzu, a wszystko, aby uraczyć mnie jeszcze jednym strupieszałym okazem, rozlatującym się białym krukiem. Nie przestając unosić się, przekrzykując powtarzane w kółko za ścianką skowyty, od czasu do czasu strzelał ku mnie sponad chybocącej opętańczo brylantowej kapki kosym, ostrym jak nóż spojrzeniem, ten zez stawał się coraz bardziej wymowny, panował nad całą jego, z prochu jakby ulepioną twarzą, uchodzącą w głąb, w tło, spojrzenia owe przyszpilały mnie do półek, utrudniały i tak już skąpe i wymuszone ruchy, obawiałem się, że zdradzę czymś fikcyjność sytuacji, że odkryje we mnie ignoranta i intruza. On jednak, w starczym ferworze, dysząc, krztusząc się, otrzepując foliały z kurzu, dźwigał je, podtykał mi pod nos i rzucał się do następnych. Czarny tom Kryptologii, który wcisnął mi w ręce, otworzył się na stanowiących początek rozdziału słowach: „Ciało człowieka składa się z następujących schowków”…

– To… to jest Homo sapiens jako corpus delicti - wyborna, panie, wyborna rzecz… kompendium… to Ogień dawniej i dziś, a tu są spisy teoretyków przedmiotu, proszę: Meern, Birdhoove, Fishmi, Cantovo, Karck i nasi też, a jakże: profesor Barbełiese, Klauderlaut, Grumpf - kompletna bibliografia przedmiotu! Rzadkość, panie! To? To Morbitron Glaubla. Mało kto wie, że on jest także autorem, hi, hi, tej broszury…

Wyciągał jakiś stos ledwo trzymających się kartek, pociemniałych, o szorstkich od wytarcia brzegach.

– Umbilico - Murologia… tak, tak… hodowla nutrii… czego tylko nie mamy… na pępku, a jakże, niemodne - mówią panowie oficerowie… hę, hę! Ach, to, co pan wyjął, to już moda. Zwyczajna moda. No, krój kaftanów bezpieczeństwa gustownych, takie rzeczy, i te tam… Kosmos jako skrzynia zainteresował pana? Pewno! Sepet… tam jest dodatek: Pomoc dla zbieracza dowodów własnej winy - zauważył pan? Hę, hę! „Samokształcenie w samosądzie” - to jest ten dział.

Odwrócony do niego plecami, żeby choć w ten sposób odgrodzić się od jego gadaniny, która - przemożne wrażenie! - okrywała mię jakąś, zmieszaną z prochem, skorupą nieczystości - kartkowałem na oślep, z wściekłością, ów tom małego formatu, jakby otyły, trafiając wciąż na dziwne terminy, jakieś zapadnie-double, szyfrokłódki, więcierze i apertury ryglowe, supercuhalty wielokrotne, wniki zamczyste, cielesne nadzienia - autorem Kryptologii był docent Privat Pi

Skorzystałem z krótkiej przerwy, którą zrobił Kappril, gdy, grożąc przywaleniem, prosto w objęcia obsunęła mu się sterta poruszonych nieostrożnie tomów, i powiedziałem, że muszę już, niestety, odejść. Zerknął na zegarek. Spytałem, czy mogę nastawić mój, bo mi stanął. Miał wielką, srebrną cebulę, z której nic nie mogłem odczytać.

– Co… tajny zegarek? - wyrwało mi się.

– A co? - zagadał. - No tak. Tajny. Tajny zegarek. No co? Proszę?

I schował go, zamykając stara

– Ale pan nic nie wziął, nic pan nie wziął! - uczepił się mnie w pokoju katalogowym, więc kazałem sobie na odczepne dać tę rzecz o aniołach i, sam nie wiem czemu, podręcznik astronomii. Podpisałem nieczytelnie cyrograf i ściskając pod pachą plik papierów (tak przedstawiała się owa praca angełologiczna - manuskrypt, nie druk, Kappril podkreślił to z zachwytem), wyszedłem, aby z niewypowiedzianą ulgą wciągnąć w płuca czyste powietrze korytarza. Długo jeszcze potem całe moje ubranie wydzielało coraz niklejszy, lecz wyraźny smród, mieszaninę woni tęchnących skór cielęcych, introligatorskiego kleju i sparzonego płótna. Nie mogłem się opędzić ohydnemu wrażeniu, że zalatuję jakąś rzeźnią.

VI

Oddaliłem się o parędziesiąt kroków od archiwum, gdy, tknięty niespodzianym przeczuciem, wróciłem, by porównać numer drzwi z tym, który widniał na mojej kartce, i stwierdziłem, że mogła zajść pomyłka. Numer mój nagryzmolono, jak powiedziałem, bardzo niewyraźnie - druga ósemka mogła ujść za trójkę; w takim razie winienem był udać się do pokoju 3383.

W moim myśleniu zaszła dosyć ciekawa przemiana - to, że pomyliłem się, źle odczytawszy numer, przyniosło mi niespodzianą ulgę. Nie wiedziałem zrazu czemu, aż ułożyłem to sobie, jak należało. Wszystko, co robiłem dotąd, pozornie tylko było rezultatem przypadków - działając jakby z własnej woli, postępowałem w istocie tak, jak się tego spodziewano. Wizyta w archiwum nie była jednak objęta owym wszechogarniającym moje poczynania planem i chociaż to ja się pomyliłem, winą za tę pomyłkę obarczyłem Gmach. Wypisując niewyraźnie numer pokoju, dopuszczono się względem mnie przeoczenia, jakże ludzkiego, i to utwierdziło mnie w przekonaniu, że mimo wszystko działa wokół czy





Tak więc to w pokoju 3383 należało się wytłumaczyć; skoro ja, przedmiot próby, byłem omylny, był nim i sędzia śledczy; w przeświadczeniu, iż obaj będziemy się jeszcze śmiali z tego nieporozumienia, przyspieszyłem kroku i udałem się na następne piętro.

Pokój 3383 był, sądząc choćby z samej ilości telefonów na biurkach, sekretariatem wysoko postawionej osobistości. Poszedłem prosto do obitych skórą drzwi, lecz nie miały klamki. Zaskoczony, zatrzymałem się przed nimi, a sekretarka spytała, czego sobie życzę. Moich wyjaśnień, dość zawikłanych, bo nie chciałem powiedzieć prawdy, zdawała się nie słyszeć.

– Pan nie jest zameldowany - powtarzała uporczywie. Po daremnych naleganiach zażądałem, aby wciągnęła mnie na listę i wyznaczyła termin stawie

Po kwadransie takiego wystawania doszedłem do błagań i próśb, a gdy nie odniosły najmniejszego skutku, pokazałem całą zawartość teczki, obnażyłem przed nią tajny plan Gmachu i szkielet operacji dywersyjnej - z równym skutkiem mógłbym jej pokazywać stare gazety. Była to sekretarka absolutna: nie dostrzegała niczego, co wykraczało poza jej kompetencje. Na pół szalony, drżący, wyrzucałem z siebie rzeczy coraz straszliwsze - powiedziałem o bladym szpiegu z kasy, o moim uzurpatorstwie, które spowodowało samobójczą śmierć staruszka i kapitana, a gdy najokropniejsze czyny nie wywierały wrażenia, jąłem kłamać, oskarżając się o zdradę główną, byle tylko mnie wpuściła; gotowy na skandaliczne aresztowanie, na ostateczną hańbę, prowokowałem ją krzykiem, ona zaś z obojętnością głazu przełączała wciąż telefony, chwilami tylko łokciem ręki trzymającej słuchawkę albo kosmykiem włosów opuszczonej nisko głowy odganiała moje słowa jak uprzykrzone owady. Nie wskórałem nic - i zlany potem, wyżęty z ostatka sił, opadłem na puste krzesło w kącie. Nie wiem nawet, czy to zauważyła. Jakkolwiek bądź, postanowiłem nie ruszać się z tego miejsca - sędzia śledczy, oskarżyciel czy ktokolwiek i