Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 26 из 46



– Wiem, że nic nie wypaplałaś – odparłem. – Słuchaj, muszę zatrzymać się w Quantico, więc co byś powiedziała na to, żebym zabrał dziś wieczorem ciebie i twoich chłopaków na niezobowiązującą kolację? Tanią – dodałem i udało mi się ją rozbawić.

– W porządku. Znam dobrą knajpę. Nazywamy ją Stanowiskiem Dowodzenia. Chłopcy za nią przepadają. Przekonasz się dlaczego.

Wytłumaczyła mi, jak tam dojechać. Okazało się, że to blisko Quantico, przy Potomac Avenue. Wpadłem do mojego prowizorycznego biura w Klubie Federalnych, a potem pojechałem po Mo

– Mama mówi, że jesteś w porządku – rzekł Matt, wymieniając ze mną uścisk dłoni.

– To samo mówi o tobie i Willu – odparłem.

Wszyscy przy stoliku roześmieli się. Potem zamówiliśmy zdrożne rozkosze podniebienia: hamburgery, skrzydełka kurczaków, frytki serowe. Mo

Lokal też był ciekawy. Wisiało w nim wiele pamiątek korpusu piechoty morskiej, flagi, zdjęcia, a kilka stolików miało ślady po kulach. Mo

Kiedy wychodziliśmy, Mo

– Bardzo jestem ci wdzięczna, Alex. Twoja postawa wiele dla mnie znaczy – powiedziała. – Wiem, że możesz mi nie uwierzyć, ale nie przekazałam niczego „Washington Post”. Ani Rushowi Limbaughowi* [konserwatywny dzie

– To właśnie powiedziałem na konferencji – zapewniłem ją. – Że jesteś lojalnym pracownikiem.

Mo

– Masz u mnie dług wdzięczności za fantastyczny wieczór, szanowny panie. Poza tym musisz wiedzieć, że zrobiłeś na mnie wrażenie jak cholera. Nawet Matt i Will mają wobec ciebie stosunek obojętno – pozytywny, chociaż należysz do grupy ich naturalnych wrogów: dorosłych.

– Pracuj dalej nad tą sprawą – poradziłem jej. – Masz dokładnie taką postawę jak trzeba.

Zrobiła zdziwioną minę, ale po chwili zrozumiała.

– No pewnie. Pieprzę ich!

– To Rosjanie – powiedziałem, zanim rozstałem się z nią za progiem Stanowiska Dowodzenia. – To muszą być oni. Na pewno się nie mylimy.

Rozdział 61

Para zakochanych. Zwykle to piękny widok. Ale nie w tym przypadku, nie w tę gwiaździstą noc na wzgórzach środkowego Massachusetts.

Kochankowie nazywali się Vince Petrillo i Francis Deegan i byli uczniami drugiego roku college’u Świętego Krzyża w Worcester. Nie rozstawali się od pierwszego tygodnia pierwszego roku. Poznali się w akademiku Mulledy przy Easy Street. Nawet pracowali razem przez ostatnie dwa letnie sezony w tej samej restauracji rybnej w Provincetown. Planowali, że po ukończeniu college’u wezmą ślub i zrobią wielki objazd Europy.

Święty Krzyż był szkołą prowadzoną przez jezuitów i słusznie bądź nie miał reputację placówki, w której patrzono krzywym okiem na związki męsko – męskie. Studenci wi

Arboretum w kampusie Świętego Krzyża od dawna było ulubionym miejscem spotkań studentów szukających samotności, często samotności we dwójkę. Rosły w nim setki różnych drzew i krzewów, a w dole rozciągała się panorama śródmieścia Worcester, nazywanego czasem przez studentów Wormtownem* [dosł. miasto robaków].

Tego wieczoru Vince i Francis włożyli spodenki gimnastyczne, T – shirty, biało – czerwone baseballówki i poszli na spacer Easy Street do Wheeler Beach, placyku otoczonego trawnikami. Był zatłoczony, więc szukając spokojniejszego zakątka, udali się do arboretum.

Tam położyli się na kocu pod prawie pełnym księżycem i niebem obsypanym gwiazdami. Trzymali się za ręce i rozmawiali o poezji W. B. Yeatsa, którego Francis uwielbiał, a Vince, przyszły student medycyny, tolerował najlepiej, jak potrafił. Dwaj mężczyźni byli niezwykłą parą pod względem fizycznym. Vince miał nieco ponad pięć stóp i siedem cali wzrostu i ważył sto osiemdziesiąt funtów. Większość z tego stanowiły mięśnie, zasługa obsesyjnej pracy w siłowni, ale efekty były wyraźnie widoczne. Czarne kędziory okalały delikatną, niemal anielską twarz, prawie taką samą, jaką Vince miał w czasach dzieciństwa, co poświadczała fotografia, którą jego kochanek nosił w portfelu.

Na widok Francisa śliniły się obie płcie, co budziło radość Vince’a, kiedy byli w mieszanym towarzystwie. „Ślinią się cioty i dziewczynki!” – szeptał w ucho Francisowi, który miał sześć stóp i jeden cal wzrostu i ani uncji tłuszczu. Jasne, prawie białe włosy strzygł identycznie od pierwszego roku Akademii Chrześcijańskich Braci w New Jersey. Uwielbiał Vince’a całym sercem, a Vince czcił go bezgranicznie.



Tamci oczywiście zjawili się po Francisa.

Został namierzony i zakupiony.

Rozdział 62

Trzej potężnie zbudowani mężczyźni mieli na sobie luźne dżinsy, buty do kostek na grubej podeszwie i ciemne kurtki. Byli zbirami. Baklany lub bandity, jak nazywano ich w Rosji. Budzące lęk demony, potwory z Moskwy, służące Wilkowi w Ameryce.

Zaparkowali swojego pontiaka grand prix przy ulicy i wspięli się na wzgórze do głównego kampusu Świętego Krzyża.

Jeden z nich się zasapał i zaczął narzekać po rosyjsku na stromiznę stoku.

– Zamknij się, dupku – rozkazał mu przywódca, Maxin, który lubił mówić o sobie, że jest osobistym przyjacielem Wilka, chociaż oczywiście wcale nim nie był. Żaden pahan nie miał prawdziwych przyjaciół, zwłaszcza Wilk. Miał tylko wrogów i prawie nigdy nie spotykał się z tymi, którzy dla niego pracowali. Nawet w Rosji miał opinię tajemniczego czy wręcz niewidzialnego człowieka. W USA nikt nie znał go z widzenia.

Trzech osiłków obserwowało studentów leżących na kocu. Trzymali się za ręce, a potem całowali i pieścili.

– Całują się jak dziewczyny – zauważył jeden z Rosjan, śmiejąc się chrapliwie. – Jak dziewczyny, których ja nigdy nie całowałem.

Cała trójka roześmiała się i pokręciła głowami z obrzydzeniem. Potężnie zbudowany przywódca ruszył przed siebie, mimo swojej wagi i rozmiarów pokonując błyskawicznie przestrzeń. Wskazał bez słowa Francisa i dwaj pozostali bandyci oderwali chłopca od Vince’a.

– Hej, co to ma być, do diabła?! – krzyknął Francis. Uciszył go szeroki plaster szorstkiej taśmy, którym zaklejono mu usta. Nie przedostawał się przez niego żaden dźwięk.

– Teraz sobie krzycz – powiedział ze śmiechem jeden z osiłków. – Krzycz jak dziewczyna. Ale nikt cię nie usłyszy.

Działali szybko, byli zgrani. Jeden z bandytów owinął Francisowi nogi w kostkach następnym odcinkiem czarnej taśmy, drugi skrępował mu ciasno ręce na plecach. Potem wepchnęli go do wielkiej torby, przypominającej worek marynarski i zwykle służącej do przenoszenia sprzętu sportowego, kijów baseballowych lub piłek do koszykówki.

Przywódca wyjął cienki, bardzo ostry sztylet i podciął gardło drugiemu chłopcu, dokładnie takim samym ruchem, jakim zarzynał świnie i barany w ojczystym kraju. Vince nie został kupiony i widział zespół porywaczy. W przeciwieństwie do Ślubnych ci oprawcy nie uprawiali żadnych gierek, nie zamierzali zdradzić Wilka ani sprawić mu zawodu. Koniec z obsuwami. Wilk dał im to jasno do zrozumienia, tak jasno i wyraźnie, jak tylko on potrafił.

– Ładować pięknego. Szybko – rozkazał przywódca zespołu. Pobiegli do auta, cisnęli wypchaną torbę do bagażnika pontiaka i wyjechali z miasta.

Robota na medal.

Rozdział 63

To mi się nie wydarzyło! myślał Francis, kiedy usiłował spojrzeć chłodno i logicznie na cały ten koszmar. Nie mógł zostać porwany kilka godzin temu z kampusu Świętego Krzyża przez trzech przerażających drabów.

To po prostu niemożliwe!

Niemożliwe było również to, że został przewieziony Bóg wie gdzie, że jazda trwała cztery, może pięć godzin, i że był transportowany w bagażniku samochodowym.

Przecież nie mógł zostać zabity. Tamten okrutny, pozbawiony serca gnój nie poderżnął mu gardła.

To się nie wydarzyło.

To wszystko było tylko nieprawdopodobnym, potwornym snem, kolejnym koszmarem, które ostatni raz nawiedzały Francisa Deegana, kiedy był małym dzieckiem. I ten człowiek, który stał teraz przed nim, z wyłysiałą czaszką okoloną wianuszkiem wijących się jasnych włosów, ubrany w ciasny kombinezon z czarnej skóry, on też nie był prawdziwy. Nie ma mowy.

– Gniewam się bardzo na ciebie! Jestem dobrym człowiekiem, ale mnie wkurzyłeś! – ryczał w twarz Francisowi Pan Potter. – Dlaczego mnie zostawiłeś? – zaskrzeczał. – Dlaczego? Mów. Nigdy więcej nie wolno ci zostawiać mnie samego. Bez ciebie bardzo się boję. Wiesz o tym. Znasz mnie. To było bezmyślne z twojej strony, Ronaldzie!

Francis próbował przemówić do rozsądku temu szaleńcowi, Porterowi, jak sam siebie nazywał, przy czym nie chodziło o Harry’ego Pottera, lecz Pana Pottera. Było to jednak rzucanie grochem o ścianę. Powiedział kilka razy temu szalejącemu świrowi, że widzi go pierwszy raz w życiu. Nie jest Ronaldem. Nie zna żadnych Ronaldów! Zarobił tylko kilka policzków, tak mocnych, że puściła mu się krew z nosa. Ten skretyniały świr o wyglądzie Billy’ego Idola był o wiele silniejszy, niż na to wyglądał.