Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 96 из 116



– Że wie równie dobrze jak ja i że zważywszy na okoliczności uważam rozpatrywanie tego przez telefon za niecelowe.

– Bardzo dobrze.

– Też tak pomyślałem.

– Co on na to? Zgodził się?

– Na swój sposób, tak. Powiedział tylko „rozumiem”.

– Czy zmienił zamiar i poprosił o ochronę?

– Wciąż odmawia. Nawet, kiedy nalegam. – Pierwszy sekretarz zamilkł na chwilę. – Nie chce być śledzony, co? – spytał poufnym tonem.

– Nie chce. Kiedy ma znowu dzwonić?

– Mniej więcej za kwadrans.

– Niech pan mu powie, że przybył oficer z Treadstone. – Conklin wyjął z kieszeni mapę złożoną już na odpowiednim fragmencie, z trasą zaznaczoną niebieskim atramentem. – Proszę go zawiadomić, że spotkanie wyznaczono na pierwszą trzydzieści na drodze między Chevreuse i Rambouillet, jedenaście kilometrów na południe od Wersalu, na cmentarzu Noblesse.

– Pierwsza trzydzieści, droga między Chevreuse i Rambouillet… cmentarz. Czy on wie, jak tam dotrzeć?

– Był tam kiedyś. Jeśli powie, że chce jechać taksówką, niech pan mu każe zachować normalne środki ostrożności i odesłać taksówkę.

– Czy to się nie wyda dziwne? Chodzi mi o taksówkarza. To dość szczególna godzina na żałobę.

– Mówię tylko, żeby tak mu pan polecił, a on oczywiście i tak nie weźmie taksówki.

– Oczywiście – pośpiesznie od parł pierwszy sekretarz i odzyskując rezon zaoferował zbędna przysługę. – Jeszcze nie dzwoniłem do pana człowieka tutaj. Czy mam zatelefonować teraz i zawiadomić o pańskim przybyciu?

– Sam się tym zajmę, Ma pan jeszcze jego numer?

– Naturalnie.

– To proszę go spalić, zanim pana sparzy – rozkazał Conklin. – Oddzwonię za dwadzieścia minut.

Rozległ się huk pociągu w dolnym tunelu metra; na peronie można było odczuć drganie. Bourne odwiesił słuchawkę automatu zainstalowanego na betonowej ścianie i chwilę wpatrywał się w mikrofon. W jego mózgu jakby otworzyły się następne drzwi, ukazując gdzieś w oddali światełko, za daleko i zbyt nikłe, żeby wniknąć do środka. Mignęły jednak jakieś obrazy. Droga do Rambouillet… pod łukiem z metalowej kratki… łagodny stok, biały marmur. Krzyże – coraz większe, mauzolea… i wszędzie rzeźby. La Cimetière de Noblesse. Cmentarz, ale nie tylko miejsce spoczynku zmarłych. Wzgórze, ale i coś więcej. Miejsce rozmów… wśród pogrzebów i opuszczania w ziemię trumien. Dwóch ludzi ubranych na ciemno, bo i tłum był ubrany na ciemno, przesuwających się między żałobnikami, aż się spotkali i wymienili te parę słów, które mieli sobie przekazać.

Była jakaś twarz, ale zamazana, nieostra – zobaczył tylko oczy. Ta niewyraźna twarz i te oczy miały nazwisko. Dawid… Abbott. Mnich. Człowiek, którego znał i nie znał. Twórca „Meduzy” i Kaina. Sam teraz martwy, stanowiący część jakiegoś cmentarza.

Jason zamrugał oczami i potrząsnął głową, jakby chciał odegnać mgliste wizje. Spojrzał na Marie, która stała kilka metrów dalej, po lewej, oparta o ścianę, pozornie obserwując tłum na peronie, wypatrując kogoś, kto by go śledził. Ale nie wypatrywała nikogo; przyglądała się Jasonowi z wyrazem troski na twarzy. Skinął głową, by dodać jej otuchy, że nieźle mu idzie. Ale przyszły te wizje. Już kiedyś był na tym cmentarzu, skądś go zna. Podszedł do Marie, która odwróciła się i zrównała z nim krok, kiedy skierowali się do wyjścia.

– Jest tu – powiedział Bourne. – Przyjechał człowiek z Treadstone. Mam go spotkać koło Rambouillet. Na cmentarzu.

– Trochę upiornie. Dlaczego na cmentarzu?

– Żeby mi dodać pewności siebie.

– Jak, na Boga?



– Byłem tam kiedyś. Spotkałem się z kimś… z pewnym facetem. Wyznaczając to miejsce na rendez-vous – niezwykłe rendez-vous – ten z Treadstone daje do zrozumienia, że jest autentyczny.

Gdy szli schodami prowadzącymi na ulicę, wzięła go pod ramię.

– Chcę iść z tobą.

– Niestety.

– Nie możesz mnie z tego wyłączyć!

– Muszę, bo nie wiem, co tam zastanę. Jeśli zastanę nie to, czego się spodziewam, to potrzebuję kogoś, kto opowiedziałby się po mojej stronie.

– Kochanie, to nie ma sensu! Mnie ściga policja. Jeśli mnie znajdą, natychmiast odeślą do Zurychu najbliższym samolotem – sam tak mówiłeś. A na co ci się przydam w Zurychu?

– Nie ty. Villiers. On nam ufa, tobie ufa. Możesz się z nim skontaktować, jeśli nie wrócę przed świtem i nie zadzwonię z wytłumaczeniem. On może narobić szumu, a wyraźnie ma na to ochotę. Jest jedynym naszym wsparciem, jednym jedynym. Konkretnie, jego żona – za jego pośrednictwem.

Marie przytaknęła, uznając jego argumenty.

– Tak, on ma ochotę – zgodziła się. – Jak dostaniesz się do Rambouillet?

– Mamy samochód, nie pamiętasz? Odprowadzę cię do hotelu i pojadę do garażu.

Wszedł do windy w kompleksie garaży na Montmartrze i nacisnął guzik trzeciego piętra. Jego myśli błądziły po cmentarzu gdzieś między Chevreuse i Rambouillet, po drodze, którą kiedyś jechał, ale teraz nie pamiętał kiedy i po co.

Dlatego właśnie chciał tam jechać natychmiast, nie czekając, aż zbliży się godzina umówionego spotkania. Jeśli obrazy jawiące się w jego umyśle nie były całkowicie przekłamane, to cmentarz musiał być ogromny. Gdzie pośród tych wszystkich grobów i pomników znajdowało się miejsce spotkania? Dotrze tam przed pierwszą, co da mu pół godziny na przechadzkę po alejkach i odszukanie świateł samochodu lub jakiegoś sygnału. Przypomną mu się i

Drzwi otwarły się ze zgrzytem. Na parkingu zapełnionym w trzech czwartych samochodami nie było nikogo. Jason usiłował sobie przypomnieć, gdzie postawił renault: pamiętał, że daleko w rogu – ale po lewej czy po prawej? Na próbę ruszył w lewo; przecież winda była po lewej, kiedy wjechał tu samochodem przed kilkunastoma dniami. Nagle zatrzymał się, próbując logicznie ustalić położenie. Windę miał po lewej, kiedy wjeżdżał, a nie po zaparkowaniu samochodu – teraz więc należało iść na skos w prawo. Odwrócił się energicznie, nadal myśląc o drodze między Chevreuse i Rambouillet.

Czy stało się to za sprawą tej gwałtownej zmiany kierunku, czy niewprawnego śledzenia go – tego Bourne się nie dowiedział i nie troszczył się o to. W każdym razie pewien był, że ten moment uratował mu życie. Głowa jakiegoś mężczyzny gwałtownie znikła za maską samochodu dwa rzędy dalej, po lewej; ten człowiek go śledził. Ktoś bardziej doświadczony stanąłby teraz wyprostowany, trzymając w ręku kluczyki, które niby to podniósł z podłogi, lub sprawdziłby wycieraczki i odszedł. Ale ten człowiek zrobił jedyną rzecz, jakiej powinien był uniknąć – chowając się gwałtownie za samochody, zaryzykował, że zostanie zauważony.

Jason szedł równym krokiem, zastanawiając się nad tym najnowszym odkryciem. Kim jest ten człowiek? Jak go odnaleźli? Odpowiedź na te pytania stała się tak oczywista, że poczuł się jak dureń. Recepcjonista z „Auberge du Coin”!

Carlos i tym razem – jak zawsze zresztą – okazał się skrupulatny, więc zbadał dokładnie każdy szczegół swej porażki. A jednym z takich szczegółów był ów recepcjonista na nocnym dyżurze podczas tamtej wpadki. Ten człowiek został przyciśnięty, a potem przepytany, co nie było trudne. Pokazanie mu noża lub pistoletu załatwiło sprawę. Potok informacji popłynął z drżących ust nocnego portiera, a potem armia ludzi Carlosa przeczesała miasto, podzielone na sektory, szukając pewnego czarnego renault. Poszukiwania żmudne, ale nie beznadziejne, tym bardziej że ułatwione przez kierowcę, który nie zadał sobie trudu zmiany tablic rejestracyjnych. Od ilu godzin ten parking jest pod ścisłą obserwacją? Ilu ich jest? W środku i na zewnątrz? Kiedy zjawią się następni? Czy Carlos tu przyjedzie?

Te pytania nie były teraz najważniejsze. Musi się stąd wydostać. Dałby sobie radę bez samochodu, ale to go uzależni od nieprzewidzianych okoliczności; potrzebuje środka transportu i to zaraz. Żaden taksówkarz nie zawiezie nieznajomego na cmentarz na obrzeżach Rambouillet o pierwszej w nocy, a pozostało zbyt mało czasu, by liczyć, że uda mu się ukraść jakiś samochód z ulicy.

Zatrzymał się, wyjął papierosy i zapałki z kieszeni; zapalił jedną i otoczył ją dłońmi, przekrzywiając głowę, żeby ochronić płomień. Kątem oka dostrzegł cień, masywny, potężny – tamten znowu schylił się za samochodem, tym razem bliżej.

Jason ukucnął, obrócił się w lewo i rzucił między dwa samochody, amortyzując upadek dłońmi, w zupełnej ciszy. Czołgając się, okrążył tylne koła samochodu po prawej; gwałtownie poruszając rękami i nogami, bezszelestnie przesuwał się między rzędami samochodów, jak pająk spiesznie przemierzający pajęczynę. Teraz zaszedł mężczyznę od tyłu, podkradł się do przejścia między rzędami samochodów, ukląkł i powolutku przesuwając twarz po gładkim metalu, wyjrzał znad przednich świateł. Potężnie zbudowany mężczyzna stał wyprostowany, nie kryjąc się. Był najwidoczniej zaskoczony, bo z wahaniem ruszył w stronę renault, znowu pochylając się i zmrużonymi oczami próbując coś wypatrzyć przez przednią szybę. To, co zobaczył, przestraszyło go jeszcze bardziej: nie było tam nikogo. Jego głęboki wdech stanowił wstęp do ucieczki. Przechytrzono go; wiedział o tym i nie miał zamiaru czekać na skutki – co dało Bourne’owi wiele do myślenia. Ten człowiek wiedział, kim jest kierowca renault, zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Rzucił się więc do ucieczki w stronę rampy wyjazdowej. Teraz! Jason nagle wyprostował się i pomknął przed siebie, minął jeden rząd samochodów, potem następny i dopadając uciekającego, runął na niego od tyłu i powalił na betonową podłogę. Przygwoździł grubą szyję tamtego i zaczął tłuc jego nadmiernie dużą czaszką o podłogę, jednocześnie wbijając mu palce lewej ręki w oczy.

– Masz równo pięć sekund, żeby mi powiedzieć, kto jest na zewnątrz – odezwał się po francusku, przypomniawszy sobie wykrzywioną twarz i

– Jeden człowiek, tylko jeden!

– Gdzie? – Bourne docisnął szyję mężczyzny, mocniej wpychając mu palce w oczy.