Страница 4 из 116
CZĘŚĆ I
1
Trawler zapadał się w otchłań czarnego, szalejącego morza niczym niezdarne zwierzę, które rozpaczliwie stara się wyrwać z niezgłębionego bagna. Fale wspinały się do gigantycznych wysokości, po czym zwalały nań swój druzgocący ciężar; w szalejącym wietrze biaława piana wyrzucona w nocne niebo zacinała kaskadami o pokład. Wokół słychać było jęk martwego bólu, jęk, jaki wydaje drewno trące o drewno, liny poskręcane i napięte do granic wytrzymałości. Zwierzę umierało.
Przez ryk morza i wiatru, przez nieożywione cierpienie statku przedarł się odgłos dwóch nagłych wystrzałów. Padły w nikle oświetlonej kabinie, która wznosiła się i opadała w rytm ruchów kadłuba. Z jej drzwi wybiegł chwiejnie mężczyzna. Jedną ręką chwycił się relingu, drugą przyciskał do brzucha.
Szedł za nim i
Mężczyzna przy relingu wyrzucił gwałtownie ręce do góry, objął nimi głowę, a gdy uderzył weń czwarty pocisk, jego ciało naprężyło się niczym łuk. Dziób trawlera zapadł się naraz w dolinę między dwiema olbrzymimi falami. Ra
Czuł, że pogrąża się szybko w zimnej wodzie. Woda wchłaniała go, wsysała, obracała dookoła, by w końcu wypluć na powierzchnię. Zdołał nabrać w płuca jeden jedyny haust powietrza. Potem zanurzył się znowu.
Czuł też gorąco, dziwne, wilgotne gorąco w okolicach skroni. Tętniło w wodzie, która go otaczała, biło ogniem tam, gdzie żaden ogień płonąć nie powinien. Czuł i lodowate zimno. Pulsowało w jego brzuchu, nogach, w piersi i rozmywało się osobliwie w chłodzie morza. Rejestrował wrażenia i ulegał panice w miarę jak napływały. Postrzegał własne ciało. Wiedział, że obraca się i skręca, wiedział, że jego ręce i stopy tłuką wściekle wodę, zmagając się z wirującą otchłanią. Był w stanie czuć, myśleć, widzieć, rozpoznawać symptomy paniki, oceniać efekty walki z żywiołem. Co niezwykłe, czynił to z wewnętrznym spokojem, z opanowaniem obserwatora, bezstro
A później napłynęła fala i
Paliło go w piersi, ale młócił wodę nogami, rozszarpywał ją rękami, wgryzając się w ścianę morza ponad nim. W końcu wypłynął na powierzchnię i zaczął walczyć z prądem, żeby utrzymać się na szczycie czarnej fali. W górę! W górę! Jeszcze!
Naraz monstrualna góra wody jakby złagodniała; znalazł się na jej grzbiecie, otoczony plamami piany i mroku. Nie działo się nic. Zakręć! Tam! Tam!
A jednak! Wybuch był potężny. Usłyszał go poprzez ryk morza i wichury, i to, co zobaczył, co usłyszał, otworzyło mu przedsionek spokoju. Niebo rozbłysło ognistym diademem, a z centrum świetlistej korony trysnęły strzępy przedmiotów wszystkich rozmiarów i kształtów; ciśnięte eksplozją, szybowały poprzez jasność i rozmywały się na granicy cienia.
Wygrał. Cokolwiek się tam zdarzyło, wygrał.
Nagle znów runął w dół, w otchłań. Poczuł, jak wodne masy miażdżą mu kark, jak chłodzą rozpalone do białości skronie, ogrzewają zlodowaciałe rany na brzuchu, na nogach i…
Jego pierś! Ogarnął ją paroksyzm bólu! Ktoś go uderzył! Cios był potworny, raptowny i niespodziewany; wstrząs nie do wytrzymania, i znów to wrażenie – zaraz coś się wydarzy! Zaraz! Nie! Zostawcie mnie. Dajcie mi spokój.
I znowu!
Uległ raz jeszcze. Znów zaczął młócić nogami wodę, znów szarpał ją rękami, aż trafił na gruby, pokryty smarem przedmiot kołyszący się na wodzie w rytm ruchów morza. Nie umiał powiedzieć, co to jest, lecz to coś istniało, mógł tego dotknąć, mógł się tego chwycić.
Trzymaj się! Trzymaj się tego, a dopłyniesz, gdzie spokój. Tam, gdzie cisza gęstego mroku… i spokój.
Promienie wczesnego słońca przebiły się przez delikatną mgłę na wschodnim niebie i zabłysły w spokojnych wodach Morza Śródziemnego. Szyper małej łodzi rybackiej siedział na rufie i ćmił gauloise’a; oczy miał nabiegłe krwią, ręce w ranach od lin, dziękował Bogu za widok gładkiego morza. Spojrzał w stronę otwartej kabiny; jego brat zwiększył obroty silnika, by nadgonić czas, kilkanaście metrów dalej jedyny członek załogi, jakiego zatrudniali, sprawdzał sieć. Śmiali się z czegoś. To dobrze. Zeszłej nocy nikomu nie było do śmiechu. Skąd ten sztorm? Prognozy z Marsylii nie zapowiadały sztormu, bo gdyby zapowiadały, szukaliby schronienia gdzieś na wybrzeżu. Chciał dotrzeć do łowisk o świcie, osiemdziesiąt kilometrów na południe od La-Seyne-sur-Mer, ale nie kosztem drogich napraw, a jakie naprawy nie są dzisiaj drogie? Również nie kosztem własnego życia, a zdarzało się ubiegłej nocy, że takie niebezpieczeństwo poważnie brał pod uwagę.
– Tu es fatigué, mon frère? – zawołał jego brat, szczerząc w uśmiechu zęby. – Vas te coucher! Je suis très capable!
– Jasne – odpowiedział, wyrzucając papierosa za burtę. Zsunął się na pokład przy końcu sieci. – Krótka drzemka nigdy nie zaszkodzi.
Dobrze mieć brata za sterem. Sternikiem łodzi należącej do rodziny winien być zawsze ktoś z rodziny. Choćby nawet taki złotousty braciszek, który gada jak literat w przeciwieństwie do niego, prostaka. Wariat! Ledwie rok na uniwersytecie, a już chciał zakładać compagnie ! Z jedną jedyną łodzią, której młodość minęła lata temu! Wariat, i co mu przyszło z tych książek zeszłej nocy? Mało brakowało, a cała jego compagnie wykopyrtnęłaby się do góry dnem!
Zamknął oczy i zanurzył dłonie w wodzie omywającej pokład. Morska sól dobrze robi na rany; poharatał ręce, kiedy bezskutecznie próbował mocować ekwipunek w czasie sztormu.
– Patrzcie! Tam! – zawołał jego brat; najwidoczniej nie dane mu spać, a wszystko przez dziedzicznie dobry wzrok członków rodziny.
– Co znowu? – krzyknął.
– Na trawersie, na lewo od dziobu! Człowiek za burtą! Trzyma się czegoś! Chyba jakiejś deski albo czegoś takiego!
Szyper ujął koło sterowe, skręcił i wyłączywszy silnik, żeby zmniejszyć falę dziobową, podprowadził łódź z prawej strony rozbitka. Człowiek w wodzie wyglądał tak, jak gdyby najdelikatniejszy ruch mógł zepchnąć go z kawałka drewna, którego się trzymał. Jego dłonie były białe, zaciśnięte na krawędzi deski niczym zakrzywione szpony, lecz ciało miał bezwładne – tak bezwładne jak ciało topielca, co to pożegnał się już z tym światem.
– Zróbcie pętle na linach! – krzyknął szyper. – Opuśćcie mu je na nogi. Wolno, teraz wolniutko… Przesuńcie pętle na brzuch. Dobra. Ciągniemy. Ostrożnie…
– Nie chce puścić deski!
– Nachyl się do niego! Rozewrzyj mu palce! Może to pośmiertny skurcz.
– Nie, on żyje… Ledwo, ledwo, ale chyba żyje. Usta mu się poruszyły, tylko nie słychać, co mówi. I oczy też, ale wątpię, czy nas widzi.
– Puścił ręce!
– Dobra. Podnosimy go. Weź go za ramiona i wciągnij przez burtę. Ostrożnie!
– Święta Panienko! Spójrzcie na jego głowę! – krzyknął rybak. – Rozłupana na pół!
– Musiał roztrzaskać ją o tę deskę podczas sztormu – odezwał się brat szypra.
– Nie – zaprzeczył szyper, oglądając ranę. – To wygląda jak cięcie, ostre, czyste… Postrzał. Ktoś do niego strzelał.
– Pewien jesteś?
– Trafił nie tylko w głowę – odrzekł kapitan łodzi, omiatając wzrokiem ciało nieprzytomnego. – Płyniemy do Île de Port Noir, to najbliższa wyspa. Jest tam doktor w porcie.
– Ten Anglik?
– Tak, ciągle jeszcze przyjmuje.
– Kiedy może – dodał brat szypra – kiedy wińsko mu pozwala. Lepiej mu idzie ze zwierzątkami pacjentów niż z samymi pacjentami.
– Nie ma znaczenia. Ten tutaj wykituje, zanim dotrzemy do Île de Port Noir. Jeśli jakimś cudem wyżyje, obciążę go kosztami paliwa, i zapłaci za stracony połów. Przynieś apteczkę. Zabandażujemy mu głowę, choć nie na wiele to się zda.
– Patrzcie! – wykrzyknął rybak. – Spójrzcie na jego oczy!
– Oczy? Co z nimi? – zapytał brat szypra.
– Chwilę temu były szare, szare jak stalowe liny. A teraz są niebieskie.
– Słońce pojaśniało. – Szyper wzruszył ramionami. – Może robi jakieś sztuczki z twoimi oczami…? Co za różnica. W grobie wszystko jest czarne.
Urywane sygnały dźwiękowe kutrów rybackich mieszały się z nieusta