Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 6 из 160



ROZDZIAŁ 2

Słońce skryło się właśnie za górami Sangre de Cristo w środkowym Colorado, kiedy z rozświetlającej horyzont oślepiającej poświaty wypadł z rykiem silników śmigłowiec Kobra i pognał w dół, ku linii cienia pokrywającej się z granicą lasu. Betonowe lądowisko znajdowało się w odległości kilkudziesięciu metrów od dużego, kwadratowego budynku z grubych bali, o małych oknach osadzonych w drewnianych ramach. Oprócz baraku z generatorami i zamaskowanych anten nie widać było żadnych i

Piloci tej dysponującej ogromną zdolnością manewrową maszyny rekrutowali się spośród kadry oficerskiej bazy Cheye

Drzwiczki Kobry otworzyły się i stalowe schodki sięgnęły betonowej, oświetlonej blaskiem reflektorów nawierzchni lądowiska. Ze śmigłowca wyszedł jakiś mocno oszołomiony mężczyzna, któremu towarzyszył człowiek w mundurze generała majora. Cywil był szczupły, w średnim wieku, ubrany w prążkowany garnitur, białą koszulę i wzorzysty krawat. Mimo ostrych podmuchów wiatru wzniecanego przez wirujące jeszcze śmigło jego stara

– Miło było pana poznać, panie McAllister – powiedział. – Z powrotem odwiezie pana ktoś i

– Pan nie wchodzi? – zdziwił się cywil.

– Nigdy tam nie byłem – odparł z uśmiechem generał. – Moim zadaniem było tylko sprawdzić, czy pan to na pewno pan, a potem odstawić pana z punktu B do punktu C.

– Wygląda mi to na marnowanie pańskiej rangi, generale.

– Chyba tak nie jest – uciął oficer. – Czekają na mnie i

McAllister znalazł się w długim korytarzu; jego eskortę stanowił teraz dobrze ubrany, krzepki mężczyzna o sympatycznej twarzy, który stanowił idealny wzór ochroniarza: sprawny fizycznie, szybki i potrafiący znakomicie wtopić się w tłum.

– Czy miał pan przyjemną podróż, sir? – zapytał.

– W tej cholernej maszynie? Strażnik roześmiał się.

– Proszę tędy, sir.

Ruszyli korytarzem, mijając liczne, usytuowane po obu stronach drzwi, aż wreszcie dotarli do jego końca, gdzie znajdowały się drzwi dwukrotnie większe od pozostałych i zaopatrzone w tkwiące w górnych rogach czerwone światełka. Były to podłączone do niezależnych obwodów kamery. Edward McAllister nie widział podobnych urządzeń od dwóch lat, odkąd opuścił Hongkong, a i wtedy zapoznał się z nimi bliżej wyłącznie dlatego, że został na krótko przydzielony w charakterze konsultanta do Wydziału Specjalnego brytyjskiego wywiadu, znanego pod nazwą MI 6. Odniósł wówczas wrażenie, że Anglicy mają kompletnego świra na punkcie bezpieczeństwa i ochrony. Nigdy nie udało mu się zrozumieć tych ludzi, szczególnie po tym, jak przyznali mu pochwałę za minimalną pomoc w rozwiązaniu spraw, z którymi sami doskonale daliby sobie radę. Strażnik zapukał do dwuskrzydłowych drzwi; rozległo się stuknięcie odskakującego zatrzasku i prawa połowa stanęła otworem.

– Pański kolejny gość, sir – zaanonsował mocno zbudowany mężczyzna.

– Bardzo dziękuję – odpowiedział głos, który McAllister natychmiast rozpoznał, w ciągu ostatnich lat słyszał go bowiem wielokrotnie w radiu i telewizji; charakterystyczny akcent był efektem nauki w najlepszych szkołach i uniwersytetach, a następnie długotrwałego pobytu w.Wielkiej Brytanii. McAllister nie miał jednak czasu, żeby się zdziwić lub zastanowić, gdyż siwowłosy, nienaga

– Cieszę się, że mógł pan przybyć, panie podsekretarzu. Pozwoli pan, że się przedstawię: Raymond Havilland.

– Wiem doskonale, kim pan jest, panie ambasadorze. To dla mnie zaszczyt, sir.

– Ambasador bez przydziału, McAllister, a to oznacza, że zaszczyt zdecydowanie się zmniejszył, natomiast pozostała jeszcze praca.



– Nie wyobrażam sobie, żeby którykolwiek z prezydentów, jakich mieliśmy przez ostatnie dwadzieścia lat, zdołał przetrwać bez pańskiej pomocy.

– Niektórym się to jakoś udało, panie podsekretarzu, ale jako wysoki urzędnik w Departamencie Stanu wie pan o tym z pewnością lepiej ode mnie. – Stary dyplomata odwrócił głowę. – Chciałbym, żeby pan poznał Johna Reilly'ego. Jest on jednym z tych naszych przyjaciół, którzy dysponują nieocenioną wiedzą i o których nie wolno nam pisnąć ani słowa podczas przesłuchań w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego. Nie wygląda wcale przerażająco, nieprawdaż?

– Istotnie – odparł McAllister, wymieniając uścisk dłoni z Reil-lym, który podniósł się z jednego z dwóch skórzanych foteli stojących przed biurkiem. – Miło mi pana poznać, panie Reilly.

– Mnie również, panie podsekretarzu – powiedział otyły mężczyzna o rudych włosach i pokrytym piegami czole. Spojrzenie oczu ukrytych za okularami w metalowych oprawkach było zimne i ostre.

– Pan Reilly jest tutaj po to – ciągnął Havilland, wskazując zza biurka stojący po prawej stronie McAllistera fotel – żebym ściśle trzymał się tematu. Oznacza to chyba, że o niektórych sprawach wolno mi mówić, a o niektórych nie, oraz że są takie sprawy, o których może pan usłyszeć wyłącznie od niego. – Ambasador usiadł na swoim poprzednim miejscu. – Przykro mi, jeśli brzmi to dla pana niejasno, panie podsekretarzu, ale nic więcej nie mogę w tej chwili powiedzieć.

– Wszystko, co przydarzyło mi się w ciągu ostatnich pięciu godzin, odkąd zostałem wezwany do bazy Andrews, jest dla mnie niejasne, panie ambasadorze. Nie mam najmniejszego pojęcia, dlaczego się tutaj znalazłem.

– W takim razie postaram się to panu w ogólnym zarysie wyjaśnić – odparł Havilland. Zerknął przelotnie na Reilly'ego i oparł się łokciami na biurku. – Otóż nie jest wykluczone, iż może pan oddać nieocenione usługi swojemu krajowi, a także społeczności międzynarodowej, przewyższające swoim znaczeniem wszystko, czego dokonał pan do tej pory podczas swojej długiej i godnej najwyższego uznania kariery.

McAllister przyglądał się surowej twarzy ambasadora, nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć.

– Moja dotychczasowa kariera w Departamencie Stanu była dla mnie bardzo satysfakcjonująca i, mam nadzieję, nienaga

– Jedna nadarza się panu właśnie teraz – przerwał mu Havilland. – Tylko pan posiada jedyne w swoim rodzaju kwalifikacje, żeby ją wykorzystać.

– Jak mam to rozumieć?

– Daleki Wschód – powiedział dyplomata takim tonem, jakby miało to być jednocześnie pytanie. – Dwadzieścia lat temu, zanim podjął pan pracę w Departamencie Stanu, uzyskał pan w Harvardzie doktorat w zakresie badań nad Dalekim Wschodem. Podczas długich lat służby w Azji oddał pan swemu rządowi ogromne przysługi, a od chwili powrotu z ostatniej placówki wspomaga pan skutecznie swymi radami i opiniami tworzenie naszej polityki w tym niespokojnym rejonie świata. Jest pan uważany za znakomitego analityka.

– Miło mi to słyszeć, ale proszę nie zapominać, że dokładnie to samo robiło i robi także wielu i

– Zależnie od koniunktury i miejsca, panie podsekretarzu. Bądźmy szczerzy: pan był najlepszy. Poza tym, nikt nie może się z panem równać, jeśli chodzi o znajomość wewnętrznych problemów Chińskiej Republiki Ludowej. O ile się nie mylę, odegrał pan kluczową rolę w negocjacjach handlowych między Pekinem a Waszyngtonem. Oprócz tego, żaden z tych „i

– Rozumiem – odparł McAllister, zdając sobie doskonale sprawę, iż ta ostatnia uwaga, dla niego właściwie bez znaczenia, była dla ambasadora najważniejsza. – Mój wkład w działalność wywiadowczą był minimalny, panie ambasadorze. Przypuszczam, że do zaakceptowania mnie przez Brytyjczyków przyczynił się raczej ich brak zorientowania w sytuacji niż jakieś moje specjalne talenty. Przyjęli niewłaściwe założenia i nie zgadzał im się ostateczny wynik działań. Nie trzeba było wiele czasu, żeby ustalić „prawidłową postać równania”, jak sami to określili.

– Zaufali panu, McAllister. I nadal panu ufają.

– Mam wrażenie, że zaufanie nie ma nic wspólnego z okolicznością, o której teraz rozmawiamy?

– Ma, i to bardzo dużo. Stanowi jej nieodłączną część.