Страница 155 из 160
Papierosy! – szepnął Bourne chwytając Edwarda McAllistera za ramię.
– Gdzie?
– Przed nami, po lewej stronie drogi. W lesie!
– Nie zauważyłem.
– Bo się nie rozglądałeś. Są ukryci, ale jednak tam są. Korę drzew momentami rozświetla słaby blask, a potem znowu jest zupełnie ciemno. W nierównych odstępach czasu. Ludzie palą papierosy. Czasami wydaje mi się, że mieszkańcy Dalekiego Wschodu przedkładają papierosy nad seks.
– Co zrobimy?
– Dokładnie to, co robimy, tylko głośniej.
– Co?
– Idź dalej i mów, cokolwiek przychodzi ci do głowy. Oni nie zrozumieją. Na pewno znasz „Hajawatę” lub „Horacjusza na moście”, czy jakąś i
– Ale dlaczego?
– Dlatego, że to jest to, co przewidziałeś. Sheng sprawdza, czy nie kontaktujemy się z nikim, kto mógłby stanowić dla niego zagrożenie. Upewnijmy go w tym, zgoda?
– O, mój Boże! A jeżeli któryś z nich zna angielski?
– To wielce nieprawdopodobne. Ale jeżeli wolisz, możemy zaimprowizować rozmowę.
– Nie, nie jestem w tym dobry. Nienawidzę przyjęć i proszonych obiadów, nigdy nie wiem, o czym mam mówić.
– Dlatego proponuję jakieś rymowanki. Ja będę coś wtrącał, gdy ty zapomnisz słów. No, zaczynaj, mów szybko i w miarę naturalnie. Niemożliwe, by wśród nich znajdowali się chińscy naukowcy mówiący biegle po angielsku… Zgasili papierosy. Dostrzegli nas. Śmiało!
– O, Boże… no dobrze. Och…,,Prawiąc o rzeziach pełnych krwi, siedząc na ganku 0'Reilly'ego…”
– To bardzo odpowiednie! – rzekł Jason patrząc z aprobatą na swojego ucznia.
– ,,Nagle do głowy przyszło mi, by się zabawić z córką starego…”
– Ależ, Edwardzie, ty mnie ciągle zadziwiasz.
– To stara studencka piosenka – cicho wyjaśnił analityk.
– Co? Nie słyszę cię, Edwardzie. Mów głośniej.
– „Dylu-dylu-di-aj-i, dylu-dylu-di-aj-o, dylu-dylu-di-aj-i, balujmy z ojczulkiem Reilly”.
– Kapitalnie – pochwalił Bourne, gdy mijali miejsce, w którym ukryci w lesie ludzie palili przed chwilą papierosy. – Myślę, że twój przyjaciel doceni twój punkt widzenia. Czy masz jeszcze jakieś i
– Zapomniałem słów.
– To znaczy myśli. Z pewnością sobie przypomnisz.
– Coś o,,starym Reillyrn”… O, tak, pamiętam. Dalej szło tak. „Zabaw się, zabaw jeszcze raz, baw się, dopóki jest przyjemnie”, a później wpada stary Reilly…,,i wymachując groźnie dwururką, chce znaleźć drania, co niestety pozwalał sobie z jego córką”. Jednak pamiętałem.
– Można by cię wystawić w muzeum, jeżeli coś takiego znajduje się w twoim rodzi
– Jaki plan?… Była jeszcze jedna, bardzo zabawna. „Sto butelek piwa na półce stało, sto butelek piwa, jedna spadła na dół i się rozbiła…” O, Boże, to było tak dawno temu. Chodziło o to, że ciągle ubywa tych butelek…,,dziewięćdziesiąt dziewięć butelek piwa na półce stało…”
– Daj spokój, już nie słyszą.
– Nie słyszą? Dzięki Bogu.
– To, co mówiłeś, było świetne. Jeżeli któryś z tych pajaców cokolwiek z tego zrozumiał, to są pewnie jeszcze bardziej zakłopotani niż ja. Dobra robota, analityku. No, chodźmy teraz szybciej.
McAllister spojrzał na Jasona.
– Zrobiłeś to celowo, prawda? Zmusiłeś mnie, abym sobie coś przypominał, wszystko jedno co, wiedząc, że się na tym skoncentruję i nie poddam się panice.
Bourne puścił to mimo uszu i powiedział:
– Jeszcze trzydzieści metrów i dalej pójdziesz sam.
– Co? Zostawiasz mnie?
– Na dziesięć, może piętnaście minut. Nie zatrzymując się zegnij rękę tak, abym mógł oprzeć na niej swoją teczkę i ją otworzyć.
– Dokąd się wybierasz? – zapytał podsekretarz, gdy „dyplomatyczna” teczka spoczęła niepewnie na jego ramieniu. Jason otworzył ją, wyjął nóż o długim ostrzu, po czym zamknął. – Nie możesz zostawić mnie samego!
– Nic ci się nie stanie, nikt nie ma zamiaru ciebie czy mnie zatrzymywać. Gdyby chcieli to zrobić, już by to zrobili.
– Chcesz przez to powiedzieć, że to mogła być zasadzka?
– Polegałem na twojej analitycznej ocenie, że tak nie jest. Weź teczkę.
– Ale co masz zamiar…
– Muszę sprawdzić, co jest tam w głębi. Nie zatrzymuj się. W miejscu, gdzie droga zakręcała, człowiek z „ Meduzy” skręcił w lewo i wszedł do lasu. Biegnąc szybko, bezgłośnie, instynktownie omijając splątane zarośla, których ledwie dotykał, posuwał się w prawo zataczając szerokie półkole. Parę minut później dostrzegł żarzące się papierosy i ze zwi
Nagle jeden z oficerów pstryknął zapalniczką i spojrzał na zegarek. Bourne dojrzał nad płomieniem jego twarz. Znał tę twarz, a jej widok potwierdził jego przypuszczenia. Była to twarz człowieka, który tamtej straszliwej nocy próbował podstępnie wyciągnąć coś z Echa w ciężarówce udając więźnia, oficer, którego Sheng traktował do pewnego stopnia z szacunkiem. Rozumny morderca o łagodnym głosie.
– Xianzai – rzekł mężczyzna, oznajmiając, że nadszedł właściwy moment. Uniósł do góry przenośną radiostację i zaczął mówić. Dalishi, dalishi – warknął, podając swemu odbiorcy hasło wywoławcze, które brzmiało,,Marmur”. – Są sami, nie ma z nimi nikogo. Będziemy postępować według instrukcji. Przygotujcie się na sygnał.
Oficerowie wstali z ziemi, poprawili broń i zgasili papierosy rozgniatając je na ziemi. Ruszyli szybkim krokiem ku leśnej drodze.
Bourne przedzierał się przez pewien czas na czworakach, po czym wstał na nogi i puścił się pędem przez las. Musiał dobiec do McAllistera, zanim ludzie Shenga zbliżą się do niego na tyle, że będą mogli w świetle księżyca dojrzeć, że podsekretarz jest sam. Z pewnością by ich to zaalarmowało, a wówczas mogliby wysłać i
– Dobry Boże! – wysapał z trudem podsekretarz stanu.
– Spokojnie!
– Jesteś szaleńcem!
– Wyjaśnij dlaczego.
– Trwałoby to kilka godzin. – Drżącymi rękami wręczył Ja-sonowi teczkę. – Dobrze, że chociaż to nie wybuchło.
– Powinienem był cię ostrzec, że nie można tego upuścić ani potrząsać tym zbyt gwałtownie.
– O, Jezu!… Czy nie czas zboczyć z drogi? Wong powiedział…
– Nie myśl o tym. Mamy być całkowicie widoczni, dopóki nie dojdziemy do drugiego wzgórza, a wtedy ciebie będzie widać znacznie lepiej niż mnie. Chodź szybciej. Mają nadać jakiś sygnał, co oznacza, że znowu miałeś rację. Pilot ma otrzymać znak, że może lądować, lecz nie drogą radiową, a światłem.
– Mamy gdzieś się spotkać z Wongiem. Chyba mówił, że u podnóża pierwszego pagórka.
– Poczekamy na niego parę minut, ale myślę, że raczej możemy o nim zapomnieć. Zobaczy to, co ja widziałem, i gdybym był na jego miejscu, zawróciłbym prosto do Makau, gdzie czeka na niego dwadzieścia tysięcy dolarów, i powiedziałbym, że zabłądziłem.
– A co takiego widziałeś?
– Sześciu uzbrojonych ludzi wyposażonych w taką ilość amunicji, że wystarczyłoby, aby zmieść z powierzchni Ziemi jedną z tych gór.
– O, mój Boże, nigdy się stąd nie wydostaniemy!
– Nie poddawaj się przedwcześnie. To jedna ze spraw, o których cały czas myślałem. – Bourne odwrócił się do McAllistera przyspieszając kroku. – Z drugiej strony – dodał śmiertelnie poważnym tonem – wprowadzenie w czyn twojego planu zawsze związane było z ryzykiem.
– Tak, wiem o tym. Nie będę poddawał się panice. Nie będę! – Nagle las się skończył, polna droga przechodziła teraz w ścieżkę biegnącą przez pola porośnięte wysoką trawą. – Jak myślisz, po co ci ludzie tutaj są? – zapytał analityk.
– Asekuracja na wypadek zasadzki, jaką każdy drań zamieszany w tę brudną robotę może podejrzewać. Mówiłem ci, ale nie chciałeś mi wierzyć. Jeżeli jednak twoje przewidywania okażą się trafne, a wszystko na to wskazuje, będą trzymać się z daleka, w ukryciu – abyś się nie przestraszył i nie uciekł. Jeżeli tak się stanie, to uda nam się stąd wydostać.
– W jaki sposób?
– Teraz w prawo przez pola – odrzekł Jason, pozostawiając pytanie bez odpowiedzi. – Daję Wongowi pięć minut, chyba że zauważylibyśmy jakiś sygnał lub usłyszeli samolot, ale ani chwili dłużej. A daję mu aż tyle czasu tylko dlatego, że rzeczywiście potrzebuję tych oczu, za które zapłaciłem.
– Czy mógłby przejść w pobliżu tych ludzi, tak żeby go nie zauważyli?
– Bez problemu, oczywiście pod warunkiem, że nie jest teraz w drodze powrotnej do Makau.
Dotarli do końca trawiastego pola i znaleźli się u podnóża pierwszego pagórka, którego zbocze porośnięte było drzewami. Bourne spojrzał na zegarek, następnie na McAllistera. – Wejdźmy w las, tak by nas nie widziano – polecił wskazując na drzewa rosnące powyżej. – Ja zostanę tutaj, ty wejdź trochę wyżej, ale nie wychodź na otwarty teren, nie pokazuj się, zostań na skraju lasu. Gdy zobaczysz światła lub usłyszysz samolot, zagwiżdż. Chyba umiesz gwizdać?
– Prawdę mówiąc, nie za bardzo. Kiedy dzieci były mniejsze i mieliśmy psa, brązowego psa myśliwskiego…