Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 82 из 103

– Chcesz coś podpalić? – spytał.

– Niezły pomysł, zwłaszcza jeśli zaatakują nas czołgi. Levant zostawił niestety swoją broń przeciwpancerną w samolocie; i wszystko diabli wzięli.

– Olej napędowy – powiedział Giordino, pociągając nosem.- Pewnie pozostałość po budowniczych kolei.

Pitt zanurzył palec w oleistej cieczy.

– Czysty, jakby prosto z rafinerii – stwierdził z zadowoleniem.

– No i co? – spytał sceptycznie Giordino. – Zrobisz z tego najwyżej parę koktajli Mołotowa, i to pod warunkiem, że znajdziesz butelki. Chyba że masz zamiar gotować ten olej i lać z murów na wroga, jak obrońcy oblężonych zamków w średniowieczu.

– No, ciepło, ciepło… – z uśmiechem skomentował Pitt – Słyszałeś kiedy o balistach?

– Słyszeć słyszałem, ale nie wiem, jak to działa. Musiałbyś mi narysować.

Ku zdziwieniu Giordina, Pitt rzeczywiście zabrał się do rysowania. Schylił się, wyciągnął z futerału na łydce długi komandoski nóż i nakreślił nim na zakurzonej podłodze prymitywny szkic. Składał się on z paru zaledwie kresek, ale to wystarczyło, by Giordino zrozumiał zasadę działania balisty.

– No więc jak, budujemy? – spytał Pitt.

– Czemu nie? Jest tu cała kupa różnych drągów i desek, a oddział Levanta nigdzie nie rusza się bez sprzętu alpinistycznego, więc na pewno i lin nam nie zabraknie. Nie bardzo tylko wiem, skąd wziąć odpowiednie sprężyny.

– A na przykład resor piórowy?

– Rzeczywiście! To może działać! – zapalił się Giordino.

– I

Ale Giordino nie dał się już odwieść od pomysłu.

– To jeszcze jedenaście godzin – rzekł. – Zanudzimy się na śmierć, jeśli nie będziemy mieli nic do roboty.

– W porządku – zgodził się Pitt i ruszył do drzwi. – Zacznij zbierać materiały. Ja muszę jeszcze załatwić parę spraw.

Przeszedł przez plac apelowy, chwytając po drodze porzuconą łopatę. Kilku żołnierzy naprawiało i umacniało wielką drewnianą bramę. Uzgodnił z nimi hasło i wyszedł na zewnątrz. Od zachodu zbliżał się właśnie kolejny pociąg, ale snop światła z obrotowego reflektora na lokomotywie nie sięgał jeszcze murów fortu. Pitt ruszył szybko przez pustynię na południe. Już po paru minutach dotarł do płytkiego wąwozu, na którego dnie piętrzyła się spora piaszczysta wydma o dziwnie regularnym kształcie. Tkwił pod nią samotnie, najwyraźniej przez nikogo nie niepokojony, stary Avions Voisin.Wiatr zdmuchnął już większą część piasku, którym przysypali samochód, ale zostało go dostatecznie dużo, by nie rozpoznały ukrytego skarbu lotnicze patrole Kazima. Pitt odgarnął piasek z jednej strony, usiadł za kierownicą i nacisnął guzik startera.

Silnik zaskoczył niemal natychmiast i mruczał cicho na jałowym biegu.Pitt przesiedział tak przez chwilę, podziwiając ze znawstwem doskonałość starego automobilu. Potem wyłączył zapłon, wysiadł i przysypał karoserię świeżą warstwą piasku. Wrócił szybko do fortu. Wykrzyknął hasło; wielkie drewniane wrota uchyliły się i wartownik wpuścił go na dziedziniec.Zbiegł po schodach do podziemnego arsenału. Natychmiast za-uważył Evę. Choć chorobliwie wychudzona, blada, w postrzępionych i brudnych szmatach – była w dużo lepszej formie niż jeszcze kilka godzin temu. Pomagała karmić małego chłopca z widocznym niedowładem nóg, siedzącego na kolanach matki. Podniosła wzrok; w jej spojrzeniu dostrzegł nowe siły i wolę przetrwania.

– Bardzo z nim źle? – spytał, wskazując wzrokiem chłopczyka.

– Jak tylko zacznie znowu porządnie jeść i dostanie trochę witamin, będzie mógł grać w sokera.

– W co będę mógł grać? – spytał nieoczekiwanie po angielsku chłopiec.

– W futbol – wyjaśnił Pitt, uśmiechając się do niego.

– Futbol, we Francji? – zdziwiła się Eva.

– To tylko my, Amerykanie, nazywamy tę grę sokerem. Na całym świecie znana jest jako futbol.Ojciec chłopczyka, jeden z francuskich techników, którzy budowali zakłady w Fort Foureau, podszedł i uścisnął dłoń Pitta. Wyglądem przypominał stracha na wróble. Na nogach miał sandały z surowej skóry, koszula była podarta i poplamiona, o wiele za duże spodnie związał w pasie sznurkiem. Twarz niemal w całości kryła się pod gęstym czarnym zarostem, głowę spowijał gruby bandaż.

– Louis Monteux – przedstawił się.

– Dirk Pitt.

– Wiem. To pan uratował nam życie. Mnie, mojej żonie, mojemu dziecku. Chciałbym panu osobiście gorąco podziękować.

– Może za wcześnie na to: wciąż jeszcze jesteśmy w Mali.

– Ale grozi nam już tylko szybka śmierć. A to na pewno lepsze niż Tebezza.Pitt uśmiechnął się optymistycznie.

– Jutro o tej porze będziemy już poza zasięgiem generała Kazima.

Na dźwięk tego nazwiska Monteux splunął z obrzydzeniem.

– Kazirn i Massarde to pospolici mordercy!

– Za co właściwie Massarde wysłał was do Tebezzy?





– Naukowcy i technicy, którzy projektowali i uruchamiali zakład, zorientowali się w pewnym momencie, że Massarde zwozi do Fort Foureau znacznie więcej odpadów, niż można tam spalić.

– Czym pan się zajmował?

– Projektowałem i nadzorowałem budowę reaktora, w którym spala się odpady.

– Rzeczywiście się spala?

– Tak, bardzo dużo – potwierdził z dumą Monteux. – To naprawdę najlepszy, najnowocześniejszy system niszczenia niebezpiecznych substancji. I bardzo wydajny.

– Ale nie tak wydajny, żeby zniszczyć wszystko, co zwożą dzień w dzień te pociągi?

– Oczywiście. Niemcy, Rosja, Chiny, Stany Zjednoczone – w sumie pół świata – są dosłownie zawalone silnie radioaktywnymi odpadami z elektrowni jądrowych i z produkcji głowic nuklearnych.

– I nikt już nie wie, co z tą masą paskudztwa zrobić. Tymczasem Massarde podjął się zabrać to wszystko.

– Ale niektóre państwa budowały przecież własne składowiska odpadów.

– Za mało i za późno. Na przykład francuskie składowisko w Soulaines było prawie pełne już w momencie zakończenia budowy.

– A przy tym zdarzają się błędy techniczne. W pańskim kraju na przykład, w podziemnym magazynie w Richłand w stanie Washington, betonowe pojemniki miały wytrzymać co najmniej pięćdziesiąt lat, ale już po dwudziestu nastąpił katastrofalny przeciek. Ponad trzy miliony litrów wysoko radioaktywnych substancji przedostały się do gruntu i skaziły wody podskórne.

– Łatwy i prosty biznes – zauważył Pitt. – Massarde wchodzi w układy z Kazimem, który włada najbardziej odludną połacią świata, gdzie żadna międzynarodowa kontrola nie ma dostępu. Buduje spalarnię i przyjmuje do niej kłopotliwe odpady od każdego rządu czy korporacji, które dobrze zapłacą. A że jest tego za dużo, że większość magazynuje się po prostu pod ziemią, to już nikogo nie obchodzi; najmniej tych, którzy się tego świństwa pozbyli.

– Rzeczywiście, tak to z grubsza wygląda; ale skąd pan to wie? – zdziwił się Monteux.

– Udało nam się odwiedzić podziemne magazyny; widzieliśmy tam tysiące pojemników z odpadami nuklearnymi.

– Tak – przypomniał sobie Monteux. – Doktor Hopper mówił, że Massarde złapał was na terenie zakładu.

– Jak pan sądzi, czy w Fort Foureau można by bezpiecznie magazynować albo niszczyć wszystko, co się tu przywozi?

– Jestem pewien, że tak – stwierdził stanowczo Monteux. – Gdyby Massarde wykuł te swoje magazyny na głębokości dwóch kilometrów, w litej skale, odpornej na ruchy sejsmiczne – mógłby stać się prawdziwym dobroczyńcą ludzkości. Ale to nędzny, prymitywny biznesmen, interesujący się tylko szybkim zyskiem. To człowiek chory z chciwości, zakochany w swoich skarbach.

– Czy pan wie, że do wód gruntowych pod pustynią przeniknęły też trujące substancje chemiczne?

– Chemiczne? – Monteux był wyraźnie zaskoczony.

– Z tego, co zdołaliśmy ustalić, substancja powodująca śmiertelne zatrucie tysięcy ludzi w tej części pustyni to związek kobaltu z jakimś syntetycznym aminokwasem.

– O tych zatruciach dowiedzieliśmy się dopiero w Tebezzy – powiedział Monteux.

Był najwyraźniej wstrząśnięty. – Mój Boże, to wszystko jest jeszcze straszniejsze, niż myślałem. A przecież najgorsze przed nami. Przecież te wszystkie beczki z chemikaliami i substancjami radioaktywnymi w końcu puszczą i Bóg jeden wie, jakie piekło powstanie pod Saharą z połączenia tego wszystkiego.

– Jest jeszcze coś, czego pan nie wie – rzekł Pitt. – Ten sam związek chemiczny przedostaje się przez podziemne cieki i rzekę Niger do oceanu, gdzie powoduje nieprawdopodobną ekspansję czerwonych glonów, wysysających z wody wszelki tlen, a tym samym zagrażających życiu na Ziemi.

Monteux był przerażony.

– Boże, co myśmy zrobili? Ale nie wiedzieliśmy o tym wszystkim, niech mi pan wierzy; nie zdawaliśmy sobie sprawy z niebezpieczeństwa.

– Nie znaliście planów Massarde'a? Monteux pokręcił przecząco głową.

– Znali je tylko nieliczni stali pracownicy Entreprises Massarde.

– Ci, którzy znaleźli się później w Tebezzy, to konsultanci lub pracownicy kontraktowi, zatrudnieni przy budowie systemu baterii i reaktorów. Przez dłuższy czas nie zwracaliśmy w ogóle uwagi na prace wydobywcze.

– Dlaczego?

– Ludzie z Entreprises Massarde mówili nam, że zrobili pod ziemią niewielki tymczasowy magazyn na odpady, które przyjadą przed uruchomieniem spalarni; potem wszystko, co już przywieziono, miało być zniszczone. Przyjmowaliśmy te wyjaśnienia za dobrą monetę, dopiero w ostatniej fazie budowy zaczęliśmy coś podejrzewać.

– Co zdradziło Massarde'a?

– Chyba to, że za bardzo pilnował swoich lochów. Jego strażnicy nie pozwalali nam nawet zbliżać się do tamtej części zakładu. Ale przecież widzieliśmy, że wjeżdżają tam pociągi z odpadami, jeden za drugim. Zaczęło nam się wydawać, że trochę tego za dużo, jak na "niewielki tymczasowy magazyn". Któregoś wieczoru jeden z techników, specjalista od luster parabolicznych, dzięki skradzionej przepustce dostał się do tych podziemi. Zobaczył, że prace wydobywcze trwają nadal, i to na wielką skalę, a ziemię i złom skalny wywozi się tymi samymi pociągami, które przywożą odpady.

– Tak – potwierdził Pitt. – To samo widzieliśmy w czasie naszej nieproszonej wizyty. Niestety, nie od razu udało nam się przekazać tę wiedzę gdzie trzeba. Ludzie Massarde'a wypatrzyli nas na ekranach wewnętrznej telewizji.