Страница 54 из 103
– I tę samą regułę stosuje pan do odpadów nuklearnych?
– Odpady to odpady. Z punktu widzenia ludzi różnica jest tylko ta, że jedne trują, a i
– Czyli tak: wziąć forsę, zakopać, zapomnieć i nie przejmować się konsekwencjami?
Massarde wzruszył lekceważąco ramionami.
– Coś z tym paskudztwem trzeba przecież robić! Jeśli nie ja, to ktoś i
– Czyli cały pański uczony wykład o paleniu odpadów oraz cały ten "zakład detoksyfikacji słonecznej" – to tylko fasada?
Massarde uśmiechnął się.
– W jakimś sensie tak. Ale także w dużej mierze prawda: rzeczywiście niszczymy ogromne ilości odpadów.
– Dla zachowania pozorów. – W głosie Pitta pojawił się chłód.
– Jak się panu udało, Massarde, zbudować całą tę cholerną atrapę i nie wzbudzić podejrzeń służb wywiadowczych? Dlaczego satelity szpiegowskie nie wykryły prac górniczych na taką skalę?
– Wykiwałem wszystkich – stwierdził bez żenady Massarde.- Jak tylko uruchomiłem linię kolejową, postawiłem duży budynek i zacząłem kopać pod nim. Urobek wywoziliśmy koleją, w opróżnionych kontenerach wracających do Mauretanii: przydał się tam do budowy portu.
– Chytrze pomyślane! Dostałeś pieniądze za transport w obie strony.
– Nigdy nie zadowalam się pojedynczą korzyścią – przyznał filozoficznie Massarde.
– No tak: nikt nie czuje się oszukany, nikt się nie skarży- kontynuował Pitt. – Żadne agencje ekologiczne nie wtrącają się i nie grożą zamknięciem zakładu. Nikt nie wspomina o zatruciu wód gruntowych. Nikt nie kwestionuje stosowanych metod; a już na pewno nie firmy, które produkują te odpady. Są szczęśliwe, że mogą się ich tak tanio pozbyć.
– W dziedzinie ochrony środowiska – odezwał się Vere
– I dlatego, zamiast szukać rozwiązania, wymyśliliście oszustwo.
– Oszustwo?
– Tak! Nie robicie solidnych, trwałych pojemników na odpady; nie wkopujecie się dostatecznie głęboko, poniżej poziomu wód gruntowych. Wszystko byle szybciej, byle taniej. – Pitt ponownie spojrzał na Massarde'a. – Jesteś zwykłym kanciarzem, który bierze ciężkie pieniądze za prymitywne składowisko, zagrażające życiu i zdrowiu ludzi.
Massarde spurpurowiał, ale zdołał opanować wściekłość.
– Mało mnie obchodzi przeciek, który może zabić paru pusty
– Łatwo ci się powiedziało. – Spojrzenie Pitta było bezlitosne. – Jakbyś nie wiedział, że przeciek jest i że zatruta woda zabija pusty
– Czyżbyście działali w porozumieniu z doktorem Hopperem i jego ludźmi ze Światowej Organizacji Zdrowia?
– Nie, działamy na własną rękę – znów gładko skłamał Pitt.
– Ale wiecie o nich?
– Tak – przyznał Pitt. – Jeśli ci na tym zależy, mogę nawet powiedzieć, że znam osobiście ich biochemika.
– Doktora Evę Rojas? – wycedził Massarde, pilnie obserwując, jakie to wywrze wrażenie.
Pitt dostrzegł pułapkę, ale nie mając już nic do stracenia, postanowił brnąć dalej.
– Trafiłeś.
– Tak? No to spróbuję trafić jeszcze raz.
Tym razem Massarde rzeczywiście zgadywał. Postanowił sprawdzić oryginalną myśl, która dopiero przed chwilą przyszła mu do głowy.
– To ty uratowałeś ją pod Kairem z łap morderców?
– Owszem, przypadkiem byłem w pobliżu. Ty chyba robisz w niewłaściwej branży, Massarde. Mijasz się z powołaniem. Powinieneś być jasnowidzem.
Massarde miał już tego dosyć. Właściwie po co on, szef wielkiego imperium finansowego, traci czas na rozmowy z parą nędznych intruzów, zamiast pozostawić ich swoim gorylom. Skinął na Vere
– Skończyliśmy pogawędkę. Zawiadom generała Kazima, że może ich zabrać do swojego aresztu.
Twarz Vere
– Z najwyższą przyjemnością.
Z i
– Przepraszam, panie Massarde – powiedział – ale w ręce generała Kazima nie oddałbym nawet wściekłego psa. Ci ludzie wdarli się tu bezprawnie i powi
Massarde zastanawiał się przez chwilę nad słowami oficera.
– Słusznie, całkiem słusznie – rzekł w końcu, dziwnie zadowolony z siebie. – Nie możemy zniżać się do poziomu tego rzeźnika.
Popatrzył na Pitta i Giordino z błyskiem w oku.
– Zawieźcie ich do kopalni złota w Tebezzy. Pani doktor Rojas ucieszy się zapewne na widok pana Pitta; w dobrym towarzystwie lepiej się też pracuje, zwłaszcza łopatą.
– Ale co powiemy Kazimowi? – spytał Vere
– Nieważne – uciął Massarde. – Zanim dowie się, gdzie oni są, będą już martwi.
35
Prezydent spojrzał na Sandeckera znad swego biurka w owalnym gabinecie.
– Dlaczego nie poinformowano mnie o tym wcześniej?
– Ktoś uznał to za sprawę mniejszej wagi, nie mieszczącą się w pańskim kalendarzu spotkań.
Prezydent przeniósł wzrok na szefa urzędu Białego Domu, Earła Willovera.
– Czy to prawda?
Willover, łysiejący pięćdziesięcioletni okularnik z wielkim rudym wąsem, obrócił się w fotelu i spojrzał na Sandeckera.
– Konsultowałem pańską teorię czerwonego zakwitu z Krajową Radą Nauki. Nie zgadzają się z opinią, że mógłby stanowić zagrożenie dla świata.
– I nie widzą nic niezwykłego w tym, co dzieje się na środkowym Atlantyku?
– Uczeni, a są to niewątpliwe autorytety w dziedzinie oceanografii, uważają, że zakwit jest chwilowy i wkrótce zacznie się cofać, tak jak to bywało w przeszłości.
Willover kierował biurem wykonawczym Białego Domu w stylu Horacjusza, broniącego mostów rzymskich przed naporem etruskiej armii. Tylko nieliczni docierali do owalnego gabinetu, a już nikt nie mógł sobie pozwolić na przedłużenie audiencji lub spory z prezydentem bez narażenia się na gniewny odwet Willovera. Toteż członkowie Kongresu szczerze go nienawidzili – choć nikt nie mówił tego głośno.Prezydent jeszcze raz spojrzał na rozłożone przed nim na biurku zdjęcia satelitarne.
– Moim zdaniem – powiedział – tego zjawiska absolutnie nie można lekceważyć.
– Czerwony zakwit rzeczywiście cofa się po pewnym czasie – wyjaśnił Sandecker – jeśli żywi się wyłącznie naturalnymi składnikami wody morskiej. Ale tym razem jest zasilany pewnym związkiem kobaltu z syntetycznym aminokwasem. Ta substancja sączy się do oceanu z Afryki zachodniej, stymulując przyspieszone, lawinowe rozmnażanie czerwonych glonów.
Prezydent, były senator ze stanu Montana, wyglądał na człowieka, który lepiej czuje się w siodle niż za biurkiem. Wysoki, chudy, mówił miękkim akcentem Dzikiego Zachodu i do wszystkich zwracał się uprzejmym: "proszę pana", "proszę pani". I rzeczywiście, ilekroć miał okazję uciec na chwilę z Waszyngtonu, jechał na swoje ranczo nad rzeką Yellowstone, nie opodal miejsca sławnej bitwy Custera.
– Jeśli jest tak, jak pan mówi, to rzeczywiście zagrożony jest cały świat.
– Myślę, że wciąż nie doceniamy rozmiarów zagrożenia – ciągnął Sandecker. – Nasi eksperci zrobili komputerową symulację na podstawie najnowszych danych dotyczących tempa rozmnażania tych glonów. Jeśli nie podejmiemy żadnych działań, to do końca przyszłego roku, a prawdopodobnie nawet wcześniej, wygasną z braku tlenu wszelkie znane dotąd formy życia na Ziemi. Oceany będą martwe już wczesną wiosną.
– To śmieszne! – parsknął Willover. – Przepraszam, admirale, ale to naprawdę przypomina obawy małego Jasia, że niebo spadnie mu na głowę.
Sandecker przeszył go ostrym jak nóż spojrzeniem.
– Nie jestem małym Jasiem, a nadchodząca zagłada jest całkiem realna. To nie dziura ozonowa, której efekty w postaci wzrostu zachorowań na raka pojawią się za dwieście lat. Ani zmiany geologiczne o niewiadomych konsekwencjach czy i
– Kreśli pan bardzo ponurą wizję – rzekł prezydent. – Aż trudno to sobie wyobrazić.
– Pozwoli pan, panie prezydencie, że sformułuję to inaczej. Jeśli zostanie pan w tym roku ponownie wybrany, to więcej niż pewne, że nie dożyje pan końca drugiej kadencji. I nie będzie pan miał następcy, bo nie będzie już nikogo, kto mógłby na niego głosować.
Willover nie wierzył ani jednemu słowu Sandeckera.