Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 13 из 108

2.

Parę minut przed jedenastą 10 czerwca Adam Munro przesiadał się na stacji metra przy placu Rewolucji. W tym samym czasie, jakieś trzydzieści metrów wyżej i prawie pół kilometra na południowy zachód, kawalkada złożona z dwunastu lśniących, czarnych limuzyn wtoczyła się przez Bramę Borowiecką na dziedziniec Kremla. Zaczynało się posiedzenie Biura Politycznego KPZR, które miało odmienić bieg dziejów.

Kreml jest dużym trójkątem, zwieńczonym w wąskim północnym narożniku potężną Wieżą Sobakina. Ze wszystkich stron chroni go bardzo wysoki mur, w którym naliczyć można aż osiemnaście wież i tylko cztery bramy. Południowe dwie trzecie owego trójkąta to teren turystyczny: przemierzają go grzeczne grupy wycieczkowe zwiedzając katedry, dwory i pałace dawno zmarłych carów. Przez środek trójkąta przebiega pusty pas asfaltu, patrolowany przez straże – niewidzialna zapora, której turyści nie mogą przekroczyć. Ale kawalkada ciężkich, wykonanych na zamówienie limuzyn przetoczyła się przez ten pusty pas w stronę trzech budynków północnej części Kremla.

Najmniejszym z nich jest położony od wschodu Teatr Kremlowski. Za teatrem kryje się częściowo budynek Rady Ministrów – na pozór siedziba rządu, skoro tu właśnie spotykają się ministrowie. Jednak prawdziwym ośrodkiem decyzyjnym ZSRR jest nie gabinet ministrów, ale Biuro Polityczne, czyli tak zwane Politbiuro, stanowiące faktyczne kierownictwo Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego.

Największy jest trzeci budynek, usytuowany wzdłuż zachodniego muru, sąsiadujący poprzez blanki z Ogrodem Aleksandrowskim. Jego plan przypomina kształtem długi, wąski prostokąt. Południową część prostokąta zajmuje Stary Arsenał, muzeum dawnej broni. Ale amfilada sal muzeum szybko kończy się grubym wewnętrznym murem. Aby dostać się do dalszych, północnych części budynku, trzeba wyjść na zewnątrz i pokonać wysoki parkan z kutego żelaza, rozpięty między budynkami Rady Ministrów i Arsenału. Tego ranka czarne limuzyny przemknęły przez bramę w żelaznym ogrodzeniu i zatrzymały się przed wejściem do sekretnej części budynku.

Prostokątny budynek Arsenału mieści w sobie wąskie wewnętrzne podwórze, oddzielające od siebie dwa jeszcze węższe bloki mieszkań i biur. Ma cztery piętra, jeśli liczyć strych. Mniej więcej w połowie długości wschodniego, wewnętrznego bloku, na trzecim piętrze, z oknami wychodzącymi tylko na podwórze – osłonięta przed niepożądanymi obserwatorami – znajduje się sala, w której co czwartek zbiera się Biuro Polityczne, by sprawować władzę nad 250 milionami obywateli radzieckich i nad dziesiątkami milionów dalszych, którym tylko wydaje się, że żyją, poza granicami rosyjskiego imperium.

Bo też jest to prawdziwe imperium. Chociaż teoretycznie Republika Rosyjska jest tylko jednym z piętnastu państw składających się na ZSRR, w istocie ta Rosja carów, dawnych i nowych, panuje żelazną ręką nad pozostałymi czternastoma, nierosyjskimi republikami. Swoje panowanie Rosja urzeczywistnia z pomocą trzech wielkich sił: Armii Czerwonej, obejmującej też flotę i lotnictwo; Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego, czyli KGB, ze stoma tysiącami jego agentów, 300 tysiącami żołnierzy i 600 tysiącami konfidentów; wreszcie Wydziału Organizacyjnego Partii przy sekretariacie generalnym Komitetu Centralnego, który kieruje kadrami partyjnymi – ich pracą, myśleniem, życiem rodzi

Sala w kremlowskim Arsenale, w której zbiera się Politbiuro, ma jakieś szesnaście metrów długości i osiem metrów szerokości – nic wielkiego, jak na skupioną tu władzę. Jej ściany zdobią ciężkie marmury – ulubiony materiał dekoracyjny komunistycznych bossów. Nad wszystkim dominuje długi stół w kształcie litery “T”, nakryty zielonym rypsem.

Pora

U szczytu stołu na centralnym miejscu siedział, jak zwykle, najwyższy zwierzchnik wszystkich tych ludzi, Maksym Rudin. Oficjalnie jego władza wynikała ze stanowiska przewodniczącego Prezydium Rady Najwyższej ZSRR. Ale w Rosji nic – może z wyjątkiem pogody – nie jest nigdy tym, czym się wydaje. W istocie władza Rudina brała się z funkcji 40 sekretarza generalnego KPZR. Jako tak zwany gensek był on zarazem przewodniczącym Komitetu Centralnego i Biura Politycznego.

Ten siedemdziesięciojednoletni człowiek był nieprzenikniony, zamknięty w sobie i niezwykle przebiegły. Gdyby nie ta ostatnia cecha, nigdy nie zająłby fotela, na którym przedtem siedzieli: Stalin (ten zresztą raczej rzadko zwoływał zebrania Politbiura), Malenkow, Chruszczow i Breżniew. Po jego bokach zajmowali miejsca czterej sekretarze KC, ludzie bezgranicznie wobec Rudina lojalni. Za nim, w obu północnych narożnikach pokoju, znajdowały się dwa nieduże stoliki. Przy jednym siedziała para stenografów, mężczyzna i kobieta, którzy przenosili na papier każde wypowiedziane słowo. Na drugim dublowały ten zapis wolno przesuwające się taśmy magnetofonów, obsługiwanych przez dwóch mężczyzn.





Pozostałych dwunastu członków Biura zajmowało miejsca wzdłuż podstawy litery “T”, po sześciu z każdej strony, mając przed oczami notatniki, karafki z wodą, popielniczki. Przy odległym końcu stołu, naprzeciw fotela sekretarza, stało jeszcze jedno krzesło, puste. Członkowie Biura spojrzeli po sobie, by sprawdzić, czy nikogo nie brakuje. Puste krzesło było bowiem w istocie ławą oskarżonych, przeznaczoną wyłącznie dla kogoś, kto pojawia się w tej sali po raz ostatni i kto musi wysłuchać oskarżeń pod własnym adresem, wypowiadanych przez dotychczasowych kolegów, skazany na niełaskę, a kiedyś – nie tak znowu dawno – na śmierć pod “czarnym murem” Łubianki. Przyjął się zwyczaj, że takiego potępionego zatrzymywano dłużej za drzwiami, by wchodząc zastawał już wszystkie krzesła zajęte – z wyjątkiem ławy oskarżonych. Wtedy wiedział już wszystko. Ale tego czerwcowego ranka owo krzesło było puste. I nikogo nie brakowało.

Rudin wyprostował się i przez przymrużone powieki obserwował całą dwunastkę. W jego wargach tkwił nieodłączny papieros, spowijając twarz chmurą dymu. Rudin gustował wciąż w papierosach w starym rosyjskim stylu – z cienkiego kartonika, w połowie tylko wypełnionego tytoniem. Tę tutkę należało jeszcze zacisnąć palcami w dwóch miejscach, tworząc w ten sposób swoisty filtr. Współpracownicy Rudina już dawno nauczyli się podsuwać mu owe papierosy jeden po drugim, a jego lekarze – milczeć w tej sprawie.

Po lewej ręce przywódcy, przy podłużnej części stołu, pierwszy siedział protegowany Rudina, Wasyl Pietrow, lat czterdzieści dziewięć – a więc młody jak na zajmowane stanowisko – kierownik wydziału organizacyjnego Partii w generalnym sekretariacie KC. W trudnej sprawie, w której mieli się dziś rozmówić, Rudin mógł liczyć na poparcie Piętrowa. Miejsce obok niego zajmował weteran Biura Politycznego, minister spraw zagranicznych Dymitr Ryków – ten również będzie trzymał z Rudinem, bo po prostu nie ma wyboru. Jeszcze dalej po lewej siedział szczupły jak na swoje 53 lata Jurij Iwanienko, okrutnik, wyróżniający się w tym gronie eleganckim, szytym w Londynie garniturem, i jakby nawet pyszniący się tą elegancją wobec grona ludzi z zasady nienawidzących wszystkiego, co zachodnie. Wywindowany przez samego Rudina na stanowisko szefa KGB, Iwanienko też będzie jego stro

Po drugiej stronie stołu pierwsze miejsce zajmował Jefrem Wiszniajew, człowiek również młody jak na zajmowane stanowisko – podobnie zresztą jak połowa pobreżniewowskiego Biura Politycznego. W wieku 55 lat był już głównym teoretykiem Partii. Surowy, ascetyczny i krytyczny. Istny bicz boży na dysydentów i rewizjonistów, strażnik czystości marksistowskiej idei, zżerany chorobliwą nienawiścią do kapitalistycznego Zachodu. Rudin wiedział, że opór może pojawić się właśnie z tej strony. Obok Wiszniajewa siedział sześćdziesięciotrzyletni marszałek Nikołaj Kierenski, minister obrony i naczelny dowódca Armii Czerwonej; ten będzie zapewne kierował się aktualnym interesem armii.

Pozostawało jeszcze siedmiu, w tym odpowiedzialny za rolnictwo Komarów. Był dziś szczególnie blady. Podobnie jak Rudin i Iwanienko, a w odróżnieniu od reszty, wiedział już, o czym będzie mowa. Jednak twarz szefa KGB nie zdradzała cienia emocji, a reszta nic jeszcze o “tym” nie wiedziała. “To” pojawiło się na sali dopiero wtedy, gdy Rudin skinął na strażnika z kremlowskiej gwardii pretoriańskiej, by przez drzwi w przeciwległym krańcu pokoju wprowadził czekającego za nimi z obawą i drżeniem osobnika.

– Pozwólcie, towarzysze, że przedstawię profesora Iwana Iwanowicza Jakowlewa – zagrzmiał Rudin, podczas gdy mężczyzna zbliżał się bojaźliwie do stołu, po czym stanął w oczekiwaniu, ściskając w dłoniach wilgotny od potu plik papierów. – Profesor jest naszym czołowym agronomem, specjalistą upraw zbóż w Ministerstwie Rolnictwa i członkiem Akademii Nauk. Przyniósł nam pewien raport. Proszę mówić, profesorze.

Rudin, który znał ten raport już od paru dni, teraz oparł się wygodnie i patrzył w sufit nad głową profesora. Iwanienko pedantycznie i z celebrą zapalał zachodniego papierosa. Komarów otarł czoło i zaczął przyglądać się własnym dłoniom. Profesor tymczasem odchrząknął parę razy.

– Towarzysze… – zaczął niepewnie. Nikt nie zaprotestował przeciwko tej formule. Uczony wziął głęboki oddech i zanurzył się w raporcie.

– Na przełomie grudnia i stycznia tego roku nasze satelitarne prognozy pogody zapowiadały niezwykle wilgotną zimę i wczesną wiosnę. Uwzględniając te prognozy i zgodnie ze sprawdzoną naukowo praktyką, postanowiliśmy w Ministerstwie Rolnictwa, że ziarno przeznaczone na wiose