Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 36 из 61

Zresztą, proszę bardzo, oto stosowny wstępniak z grudnia 1998:

„Fundamentalną zasadą porządku demokratycznego jest równość obywateli wobec prawa. Ustawa o Instytucie Pamięci Narodowej rażąco narusza tę zasadę, przyznając prawo do obejrzenia własnej»teczki bezpieczniackiej«kategorii obywateli arbitralnie zdefiniowanej jako»pokrzywdzeni«(…) Należałem od początku do zdeklarowanych przeciwników grzebania w papierach, które komunistyczna policja polityczna gromadziła przeciw obywatelom, by na każdego mieć»haka«[! – RAZ]. Nieczystościami kloacznymi – sądziłem naiwnie – powi

Rozumiałem jednak ludzką potrzebę poznania prawdy – choćby tej obrzydliwej – o policyjnych zakusach na ludzką wolność i godność. Dlatego rozumiałem tych polityków, którzy w imię prawdy domagali się ujawnienia teczek.

Myliłem się. Wczoraj w Sejmie zwyciężyły politykierskie kalkulacje, a nie zasady demokratyczne i troska o dobro obywateli. Tu nie chodzi o prawdę na temat bezpieczniackich metod ani o wyrównanie ludzkich krzywd. Tu chodzi o kolejny instrument szantażu politycznego, który pozwoli władzom Instytutu pewne materiały o pewnych ludziach utajniać, a i

Nie oparłem się pokusie zacytowania całości z uwagi na ów passus, który podkreśliłem wykrzyknikiem – między i

Ale co do meritum – w 1998 wprowadzenie do ustawy „statusu pokrzywdzonego” „rażąco naruszało” podstawy państwa prawa, w 2006 próba zachowania go w nowej ustawie, wpisania tam w senackich poprawkach na powrót, całkiem bez sensu, ponieważ nowa ustawa diametralnie zmieniła prawną konstrukcję ujawnienia zasobów archiwalnych MSW – stała się nagle szlachetną walką o to, aby nie była naruszana prywatność ofiar, aby, jak to zwykła górnolotnie formułować „Wyborcza”, bezpieka nie odniosła pośmiertnego zwycięstwa nad tymi, których prześladowała.

Niekonsekwencja – powie ktoś?

A guzik tam. Jest w tym właśnie żelazna konsekwencja. Po prostu w 1998 prawny byt „osoby pokrzywdzonej”, która mogła otrzymać swą teczkę (co prawda z wyczernionymi nazwiskami kapusiów, ale zbierając się w kilku kumpli nietrudno było odkryć, kto mógł to a to wtedy a wtedy donieść) i ujawnić ją, przyśpieszał wydostanie z czeluści archiwów prawdy. W roku 2006 – już wręcz przeciwnie. A linia michnikowszczyzny była zawsze taka, aby wspierać wszystko to, co proces lustracji utrudni, i jeśli nawet nie uniemożliwi, to opóźni. Tak samo, na początku lat 90. stanowczo przeciwstawiała się michnikowszczyzna jakimkolwiek próbom tworzenia ustawy lustracyjnej – a po obaleniu rządu Olszewskiego wręcz przeciwnie, domagała się „ucywilizowania” lustracji, co polegało wtedy na pisaniu projektów ustaw. Zgłosiła taki projekt Unia Demokratyczna, zgłosił swój KLD [4] , lewica takoż, nagle się zrobiło tych projektów bodaj z pięć, i dobrze, i o to chodziło – im więcej projektów, tym dłużej można było nad nimi jałowo deliberować.

Powiada Michnik w cytowanym wstępniaku, że był przeciwnikiem „grzebania w papierach” od początku. Jak wiemy, nie od początku, tylko odkąd sam w nich pogrzebał. W świetle tego, co wiemy o zawartości archiwów dziś, pozwala mi to postawić hipotezę co do przyczyn tej wolty.

Wiemy – oczywiście – wciąż niewiele. Ale co do kilku nazwisk nie ma już wątpliwości. Wiadomo na pewno, że wieloletnim konfidentem bezpieki był Andrzej Szczypiorski, literat, lansowany przez Michnika na wielki autorytet moralny, z wyżyn owego autorytetu przez całe lata gromiący Polaków za zaściankowość, prymitywny nacjonalizm etc. I oczywiście miotający niewybredne obelgi na prawicę, Kościół katolicki, patriotyczne manifestacje i tak dalej.

Swoją drogą, rzecz ciekawa – częściowe zdemaskowanie Szczypiorskiego w „Newsweeku” w roku 2006, kilka lat po jego śmierci, przeszło niemal bez echa. Tych kilka lat wystarczyło, aby o człowieka napompowanego przez michnikowszczyznę do rangi, bo ja wiem, współczesnego Żeromskiego, nie chciało się kłócić przysłowiowemu psu z kulawą nogą. Niech to służy za memento tym, których próżność wiedzie ku wysługiwaniu się medialnym potęgom.

Nie ma wątpliwości, że konfidentem bezpieki był Lesław Maleszka. I to konfidentem – ze znanych do tej pory – bodaj najbardziej przebiegłym i podłym. Uczestnicząc w krakowskiej opozycji nie tylko donosił na kolegów, ale pisał dla SB bardzo wartościowe analizy, pełne szczegółowych propozycji – który z kolegów opozycjonistów ma jakie słabe punkty, w jaki sposób najmocniej można go ugodzić. Czytając te raporty – opublikowane w jednej z książek wydanych przez IPN – można zauważyć, jak wyżywał się w nich, jak realizował jakąś niezwykłą pasję szkodzenia tym, którzy uważali go za przyjaciela z konspiracji i więcej, za swojego antykomunistycznego „guru”.





Tę pozycję guru zachował potem, aż do nieoczekiwanej demaskacji, w „Gazecie Wyborczej”.

„Maleszka był nie tylko świetnym dzie

Prawda o Maleszce wychodziła na jaw stopniowo. Po pierwszej odsłonie, gdy już wiadomym się stało, iż pracował on dla SB jako TW „Ketman”, Maleszka zamieścił w „Wyborczej” wzruszający tekst o swym upadku „Byłem Ketmanem”, w którym przyznał się do wszystkiego, co w tym momencie było już o nim wiadomo. Tekst był nieźle napisany, robił wrażenie, ksiądz Adam Boniecki zachwycał się nim naiwnie: „Ten tekst jest kryształowy. To nazwanie zła po imieniu a jednocześnie nieprzekreślenie człowieka”. Niestety, z czasem okazało się, że Maleszka był nie tylko Ketmanem, że pracował także pod trzema i

Przypomnijmy, że wspomniany wyżej Roman Graczyk, jedynie za to, że nie zgodził się z linią „Wyborczej” w sprawie lustracji – nie w publicznym wystąpieniu, tylko na redakcyjnym kolegium – został z gazety natychmiast wylany. Jego ówczesna trudna sytuacja rodzi

Zdemaskowany, najpierw wszystkiemu zdecydowanie zaprzeczył, potem, gdy wszystkie rewelacje na jego temat zostały potwierdzone także przez przyjaciół z „Więzi”, przyznał się i wycofał z życia publicznego.

Poprzestańmy na tych trzech przykładach. Konfidentami bezpieki okazało się trzech ludzi, którzy w III RP cieszyli się wielkim autorytetem, głównie za sprawą „Gazety Wyborczej” – ale którzy też, wzajemnie, swoim autorytetem ją wspierali. Wszystkich trzech, każdego na swoim polu, uznać by można wręcz za „filary” michnikowszczyzny; zdemaskowaniu dwóch towarzyszyły histeryczne zaprzeczenia ich uczniów i akolitów, listy protestacyjne intelektualistów, wściekłe ataki na demaskatorów i relatywizowanie winy. O Maleszce publicysta „Tygodnika Powszechnego”, a potem „Polityki”, Adam Szostkiewicz dowodził uparcie, że „świnia… może być dobrym nauczycielem” i że „Leszek w roli opozycyjnej zawiódł [Zawiódł?! Nieszczęsny człowieku, on się wyżywał w rozpracowywaniu opozycji, był bardziej gorliwy, od swoich oficerów prowadzących! – RAZ]; to jest sprawa środowiskowa, mniej ważna. Ale czy zawiódł w roli publicysty i redaktora? Trudno by było znaleźć jego tekst, który można by indywidualnie podważyć”. Podobny ton pojawił się w zbiorowym liście otwartym zwole

[4] Kongres Liberalno-Demokratyczny