Страница 3 из 43
„Sprawdź swoje szczęście – pomnóż swoje punkty" – odczytał Filip.
Łysy zerkał z ukosa na Filipa i wyraźnie szukał sposobu rozpoczęcia rozmowy.
– Trzydzieści za jeden! – powiedział na wpół do siebie. – Gdybym miał parę żółtych… Widziałem dziś, jak facet postawił dychę i zarobił trzy setki…
– Żółtych? – zainteresował się Filip.
– Stawiał żółte, to i wygrał żółtymi. To się rzadko zdarza, ale też, bym postawił, gdybym miał.
– Niech pan zagra zielonymi – poradził Filip, popijając powoli piwo.
– E, tam! Po co kusić los? Zostawię sobie tę szansę do czasu, jak mi parę żółtych wpadnie.
Dziesięć żółtych! – skalkulował Filip – przecież to tyle, ile mi płacą za miesiąc pracy…
Niepewnie sięgnął po Klucz, obejrzał go uważnie, jakby widział go po raz pierwszy. Szare cyferki wskazujące czas przeskakiwały w leniwym rytmie mijających sekund.
Palcami prawej dłoni ujął główkę Klucza i wskazującym palcem lewej dotknął żółtej kropki na płytce. W okienku wskaźnika zajarzyły się żółte cyferki.
– No, no! Sporo pan uzbierał! – powiedział łysawy, patrząc przez ramię Filipa. – Pięćdziesiąt żółtych, to już jest coś. Przyjrzał się uważnie Kluczowi i dodał:
– Oszczędny pan jest. Mając trójkę, niełatwo uzbierać pół setki żółtych… Na pana miejscu zagrałbym kilkoma. Punkty idą do punktów!
– Spróbuję – bąknął Filip, chociaż żal mu było ryzykować. – Ale najwyżej jednym punktem!
Włożył Klucz do szczeliny automatu, wcisnął przycisk i pociągnął za dźwignię.
– No, proszę! – ucieszył się łysawy jegomość. – Wygrał pan trzy za jeden. Też nieźle. Warto postawić jeszcze raz.
– Niech tam! – mruknął Filip i zagrał za trzy punkty. Dalej było już jak w marzeniach. Automat rozdzwonił się, roziskrzył światełkami.
– Sto za jeden! – zapiał w zachwycie przygodny kibic, a pozostali goście baru odwrócili głowy w stronę automatu.
Filip wpatrywał się w żółte cyferki na liczniku, jakby chcąc się upewnić, czy nie znikną, jak to często bywało w snach o wielkiej wygranej.
Trzysta żółtych! – powtarzał gorączkowo w myślach. – Dwa i pół roku pracy!
W ciągu ostatnich pięciu lat udało mu się zaoszczędzić zaledwie pięćdziesiąt… Trzysta żółtych to była fortuna dla tak młodego człowieka Jednak Filip zdawał sobie doskonale sprawę, że największa fortuna znike bez śladu, jeśli nie jest poparta stałymi wpływami. Zdarzyło mu się ju? ze dwa razy wydać dziesiątkę w ciągu jednego popołudnia i wiedział że to nic trudnego…
Kilka osób obecnych w barze stało teraz wokół niego, patrząc z podziwem i zazdrością to na niego, to znów na automat, który wciąż jeszcze pobrzękiwał i błyskał napisem: „Odważnemu sprzyja szczęście – uwierz w to i próbuj częściej!"
– No, panie kolego… Myślę, że zasłużyłem sobie na co najmniej jeden kufelek! – przymówił się łysawy, gramoląc się na stołek przy barze.
– Nawet na dwa! – uśmiechnął się Filip, a potem pomyślał, że wypadałoby jakoś uczcić to niezwykłe wydarzenie i podszedłszy do automatu z piwem napełnił od razu kilkanaście kufli.
– Proszę bardzo! – powiedział w stronę gapiów, otaczających automat do gier. – Piwo dla wszystkich.
Odpowiedział mu zbiorowy pomruk uznania, wszyscy pili za pomyślność szczęśliwego gracza, a Filipowi było bardzo przyjemnie, tym bardziej że cały poczęstunek kosztował go zaledwie jeden żółty punkt – akurat ten, który przeznaczył był na stracenie, rozpoczynając grę…
Przy trzecim kuflu byli już po imieniu z łysawym facetem, który powiedział, że nazywa się Karl, traktował Filipa bardzo serdecznie i wcale nie robił wrażenia naciągacza. To raczej Filip namawiał go na kolejne kufle, aż tamten zaczął go powstrzymywać przed zbytnią rozrzutnością.
To co było później, Filip przypominał sobie z pewnym trudem. Siedząc na tapczanie, usiłował uporządkować fakty. Potem sięgnął do kieszeni kurtki wiszącej na oparciu krzesła i wydobył Klucz.
Wszystko się zgadzało. Z trzystu pięćdziesięciu czterech żółtych punktów, które miał w chwili podjęcia wygranej, brakowało niecałych siedmiu. Prawie dwa wydał w barze, a pozostałe pięć…
Sięgnął jeszcze raz do kieszeni i namacał prostokątny kartonik.
„Karl Pron, hotel "Kosmos", Argoland, TI." – odczytał i odwrócił wizytówkę na drugą stronę, gdzie chwiejnym odręcznym pismem zanotowano: „wtorek godz. 14".
Odruchowo spojrzał na cyfry zegarka na Kluczu. Był wtorek, godzina dziewiąta dziesięć.
Więc to wszystko prawda – zastanawiał się. – Chyba że ten Karl jest zwykłym oszustem. Ale, jeśli nawet… to niewiele zainwestowałem. Cóż to jest: pięć żółtych!
Jeszcze wczoraj nie myślałby w ten sposób, przeliczając tę kwotę na przejażdżki motorówką albo wynajęcie samochodu.
Teraz wszystko się zmieni – myślał, przypominając sobie te urywki rozmowy z Karlem, które najbardziej utkwiły w jego pamięci.
Kim był ten niepozorny człowieczek, dość grzeczny i ogładzony, lecz wyglądający co najwyżej na czwartaka? Czy naprawdę mógłby pomóc Filipowi? Musiał być niezłym psychologiem, skoro tak celnie odgadł potrzeby młodego człowieka, spędzając z nim zaledwie trzy godziny przy piwie.
– Znam faceta – powiedział ni stąd, ni zowąd, gdy byli już jako tako zaprzyjaźnieni – który potrafi załatwić każdą klasę.
Filip zdziwił się trochę, choć słyszał, że są tacy faceci. Z drugiej jednakże strony, powszechnie było wiadomo, że klasyfikacja podlega ścisłej kontroli Syskomu i żaden człowiek nie ma na nią wpływu.
– Jak to się robi? – spytał, konfidencjonalnie schylając się do ucha Karla.
– Tajemnica zawodowa – uśmiechnął się tamten. – Ale gdybyś chciał, to… da się załatwić.
– Nie byłoby źle… – bąknął Filip, czerwieniejąc nieco na twarzy, i upił dwa łyki z kufla.
– Z trójką wysoko nie zajdziesz.
– Wiem, cholera.
– Zastanów się.
– Nad czym tu się zastanawiać?
– Słusznie. Nie ma nad czym. Tylko płacić trzeba sporo…
– Ile?
– No… bo ja wiem? Fachowiec wziąłby ze dwie setki…
– Żółtych?
– Dobry specjalista najchętniej pracuje za żółte. Chyba że… przeliczając po najwyższym kursie, to znaczy… no, z piętnaście za jeden… to by było… trzy tysiące czerwonych. Albo osiemset zielonych.
– Cholernie dużo… – zasmucił się Filip, ale zaraz sobie przypomniał o wygranej i poweselał. Napełnił następne dwa kufle.
– Dwie setki. Ale trudno o kontakt z dobrym fachowcem. Oni są ostrożni, nie ryzykują. Sam nie dotrzesz do takiego, nie będzie z tobą gadał, jeśli ktoś cię nie poleci. A z byle pętakiem nie warto w ogóle zaczynać. Pełno teraz takich pod Stacjami Testowymi: zachwala swoje usługi, a potem znika z zaliczką… Albo palcem nie kiwnie, tylko udaje, że coś załatwia, a jak się komuś przypadkiem uda przejść bez jego pomocy, to zgłasza się po honorarium… Ostrzegam cię przed tymi, co zaczepiają na ulicy.
– Mógłbyś mnie… skontaktować?
– Gdybyś chciał, mogę spróbować. Niczego nie obiecuję, bo ci najlepsi rzadko podejmują się mniejszej roboty. Czekają na trudniejsze operacje. Stać ich na to, zrobią jeden albo dwa lifty na miesiąc i wystarczy. Każdej robocie towarzyszy takie samo ryzyko wpadki, więc wolą te lepiej płatne…
– Zorganizuj mi… spotkanie z dobrym fachowcem – powiedział Filip, nieźle już podchmielony.
– Jeśli chcesz… Ale muszę mieć z tego prowizję.
– Jasne. Musisz i ty zarobić… – zgodził się Filip.
– Pewnie. Z czegoś trzeba żyć, kiedy się nie ma dobrej klasy. Zwykle biorę dwadzieścia procent za kontakt. Jeśli dasz piątkę na koszty, to postaram się jutro ci odpowiedzieć.
Wtedy właśnie Karl wręczył Filipowi wizytówkę. Wzbudzała zaufanie. Takie wizytówki można było dostać tylko wówczas, gdy miało się zapłacony hotel za miesiąc z góry. W „Kosmosie" musiało to kosztować z pięćdziesiąt żółtych. Karl nie wyglądał na takiego, którego stać na podobne luksusy, nie ukrywał braku punktów i wciąż napomykał, że ledwo wiąże koniec z końcem, ale widać chwilami miewał większe wpływy. Filip nie pytał go oczywiście, co robi poza pośredniczeniem pomiędzy lifterami a ich klientami.
Może Karl sam był lifterem – takim od mniejszych, łatwiejszych spraw?
Wszystko jedno – pomyślał Filip. – Nie posądzam go, by chciał tylko wyłudzić ode mnie tych pięć punktów.
Karl rzeczywiście nie był nachalny i robił niezłe wrażenie. Pięć punktów, które Filip przelał na jego Klucz, gdy wychodzili z baru, potraktował jako zaliczkę prowizji, resztę miał otrzymać po sfinalizowaniu całej sprawy.
Wszystko wyglądało dość klarownie, przynajmniej wczorajszego wieczora, kiedy piwo szumiało w głowie i świat wydawał się prostszy i weselszy. Teraz, rankiem, wracając myślą do wczorajszej rozmowy z Karlem, Filip zaczynał znów odczuwać swoje zwykłe, codzie
Dwieście, plus czterdzieści dla Karla – liczył, już w łazience pod natryskiem. – Straszna suma… Ale i tak rozeszłaby się bez śladu.
Jeszcze raz wspomniał sobie słowa ojca, powtarzane wielokrotnie, gdy Filip był uczniem, i później, gdy był studentem:
„Jedyne, co daje pewność bytu w dzisiejszym świecie, to wysoka klasa. Nie jest ważne, ile punktów masz na Kluczu. Najważniejsze, żebyś pracował, i to dobrze pracował, bo liczy się przede wszystkim to, co ci wpływa miesięcznie".
Filip niezupełnie zgadzał się z ojcem w ocenie tego zagadnienia. Rzeczywistość zaprzeczała często tym maksymom. Filip znał wielu młodych ludzi, którym niska klasa i brak pracy nie przeszkadzały w wydawaniu żółtych setkami. Zdawał sobie jednak sprawę, że dochody tych „żółtych młodzieńców", jak ich powszechnie nazywano, pochodzą z dotacji wysoko ustawionych tatusiów – zerowców, albo też z i
Rodzice Filipa mieli tylko trójki, a to nie pozwalało na zbyt wystawny tryb życia. Jako student Filip dostawał od nich co najwyżej po jednym, czasem po dwa żółte na miesiąc i to musiało mu wystarczyć na wszystkie przyjemności niedostępne za czerwone ze studenckiego stypendium i za tych parę zielonych, które udawało się czasem dorywczo zarobić…