Страница 9 из 39
– Wciąż nie rozumiem, dlaczego deportacja na Ziemię uważana jest za karę? Przecież dla tych, którzy chcą tam wrócić…
– Wysyłają ich w pojedynkę, bez żadnych środków do życia, bez broni… A tam, nie znając warunków…
– Więc dlaczego nie stosują kary śmierci? Taka deportacja jest przecież diabelnie kłopotliwa!
– Śmierć nie jest karą, nie może nią być. Śmierć jest zaszczytnym obowiązkiem każdego członka naszej społeczności i każdy ma do niej prawo we właściwym czasie… chyba, że na własne życzenie wcześniej, Deportacja – to coś o wiele gorszego niż śmierć. Tam nie umiera się tak po prostu. Do umierania po prostu wszyscy są tutaj przyzwyczajeni od wczesnego dzieciństwa. Każdy wie, ile lat może przeżyć. To jedno z podstawowych założeń umożliwiających przetrwanie społeczeństwa zamkniętego: planowy wzrost i planowy ubytek, stała struktura wiekowa ludności… Nasze społeczeństwo nie może się nadmiernie starzeć, liczba etatów jest ograniczona. Przyrost i ubytek muszą się bilansować na zero.
– Straszne… Więc emerytura to…
– Właśnie to. Kerro mówił mi kiedyś, że dawniej oznaczała zasłużony odpoczynek. Tutaj oznacza też odpoczynek, ostateczny. W społeczności, której jedynym celem jest przechowanie ludzkich istnień przez kilkanaście, być może, pokoleń – ci, którzy nie biorą czy
– Niektórzy jednak buntują się… Dziewczyna patrzyła w kąt pokoju. Milczała.
– Jak oni wysyłają tych… skazańców? – spytałem. – Mówiono mi, że od dawna nikt stąd nie był na Ziemi.
– Nikt stamtąd nie wrócił. Ale są automatycznie pilotowane wahadłowce, kursujące między tutejszym kosmoportem i orbitą okołoziemską. Kiedyś przewoziły materiały do budowy i wyposażenia Osiedli. Z orbity pojemniki z deportowanymi wystrzeliwane są na Ziemię ładownikami niezdolnymi powrócić z ładunkiem. Wszystko to odbywa się pod kierunkiem automatów.
– Mogliby mnie tak wysłać. Nawet zależałoby mi na tym – powiedziałem ściszając głos.
– Nie zrobią tego z żadnym z was – pokręciła z powątpiewaniem głową. – Wiedzą, że dalibyście sobie radę przy waszym doświadczeniu. Znacie Ziemię, nie tę dzisiejszą, ale zawsze… Was będą trzymać tutaj. O ile nie zaczniecie im przeszkadzać.
– Im, to znaczy…? Radzie Ekspertów? Uśmiechnęła się kpiąco.
– Rada! – powiedziała wydymając wargi. – To gromadka staruszków, przygłuchych i z daleko posuniętą sklerozą. Pozwolono im żyć, a oni za to firmują swym autorytetem poczynania tej szajki.:.
– Więc ktoś stoi za nimi?
– Tak się powszechnie uważa, ale… nie należy o tym rozmawiać.
– Któż to więc ci i
– Nikt nie wie nic pewnego. Ale to na pewno ci, którzy dają sobie dodatkowe przydziały pomieszczeń mieszkalnych, przedłużenia limitu dla swoich wujków i ciotek, zezwolenia na dzieci. Za wybitne zasługi, ma się rozumieć.
Milczałem, zestawiając w myślach fragmenty układanki, która zaczynała ukazywać coraz większe, łączące się ze sobą części ogólnego obrazu.
– A wam wszystkim każą żyć po to, by przetrwała ludzkość? – powiedziałem dotykając jej ręki.
– Oni już wiedzą, że ta droga wiedzie donikąd. Dlatego nie chcą dopuścić, by ktokolwiek przyniósł tu wiarygodną wiadomość o sytuacji na Ziemi. Mogłoby się okazać, że powrót jest możliwy, lecz… my nie nadajemy się już do tego, by tam żyć… A wówczas oni utraciliby władzę nad nami. Mało tego: mogliby zostać pociągnięci do odpowiedzialności.
– Przecież pozostają nie znani!
– Myślisz, że trudno byłoby ich wykryć? Czy sądzisz, że ich mieszkania wyglądają tak jak to? Wystarczyłoby naruszyć tę nienaruszalność mieszkania prywatnego, którą sami wymyślili. Od razu można by poznać, kto jest kto… Boją się każdego, kto podsyca choćby w najmniejszym stopniu nastroje powątpiewania w sens naszego pobytu. O was mówili w telewizji także. Ostrzegali.
– Przed czym?
– By nie brać was zbyt poważnie. Tego, co mówicie. A najlepiej, żeby nie wdawać się w dłuższe rozmowy z wami. Sugerowali, że jesteście… trochę…
– Nienormalni?
– Coś w tym sensie, a może raczej… że nie wróciliście jeszcze do równowagi emocjonalnej po waszej podróży.,
– Czy i ty tak sądzisz?
Spojrzała mi w oczy i ścisnęła mnie za rękę.
– Ty mi się podobasz – powiedziała. – I
– Nie ma tutaj jakiegoś… podsłuchu? – spytałem rozglądając się po pokoju.
– To mój brat, Adi – powiedziała, wskazując na śpiącego pod ścianą mężczyznę.
– Miałem na myśli ukryte mikrofony.
– Nie, tego tu nie ma. Nie przewidziano takich urządzeń, gdy budowano te Osiedla. Oni zresztą i tak wiedzą, co się mówi. Pełno tu szpicli – na korytarzach, w stołówkach. Każdy o tym wie. Jedna połowa ludności donosi na drugą. To się opłaca. To są "zasługi dla porządku wewnętrznego", można za to dostać coś ekstra, poza listą normalnych przydziałów.
– Powinienem już iść – powiedziałem wstając. Nie puściła mojej ręki.
– Kiedy będziesz… tam… Bo wiem, że będziesz! Nie zostaniecie tutaj wy wszyscy… Więc kiedy tam będziesz, spróbuj odnaleźć choćby ślad Kerra… Może on jest tam, może żyje? On był taki mądry, rozsądny… Może sobie jakoś poradził, przetrwał. Jeśli go spotkasz, powiedz mu… Powiedz, że czekam na niego…
– Jak się nazywasz? – spytałem, uwalniając delikatnie dłoń z jej bezwiednie zaciskających się palców.
– Edna.
– Bądź zdrowa. Będę tam. Tyle mogę ci obiecać.
Przypomniała mi o czymś… O czymś, czego nie zapomniałem właściwie ani na chwilę, lecz tylko oddaliło się trochę, przysłonięte wydarzeniami ostatnich dni. Teraz znowu zaczynało palić jak świeża rana, z której zdarto opatrunek.
– Trudno ci będzie stąd wyjść – powiedziała Edna odprowadzając mnie do drzwi. – Ale ty sobie poradzisz. Bo dla nas jest stąd tylko jedna droga ucieczki: przez krematorium.
Spojrzałem na nią. Powiedziała to zupełnie spokojnie, bez patosu, z ironią raczej.
– Wiesz? – powiedziałem w zamyśleniu. – To jest nawet niezła myśl.
Wracając pustymi korytarzami rozważałem pomysł, który narodził się w czasie rozmowy z Edna. Byłem tym tak pochłonięty, że nie zwróciłem uwagi na przechodnia, który wyłonił się skądś tuż przede mną.
– Tss! To ja, pamiętasz? – szepnął, gdy mijałem go, rozpłaszczonego na ścianie.
Drgnąłem zaskoczony.
– Podałem ci wtedy kartkę, przy kracie…
Przyjrzałem mu się. Tak, znałem tę twarz o białych brwiach i rzęsach. Konspirator…
– Chodź tutaj – powiedział cicho, pociągając mnie w stronę bocznego korytarza. – Potrzebujemy twojej rady.
Prowadził mnie w jakieś zakamarki, przez źle oświetlone przejścia. Zatrzymaliśmy się przed drzwiami, do których zapukał. Weszliśmy do ponurej nory, zastawionej starymi meblami i częściami urządzeń. W jednym z kątów siedziało trzech lunantropów, czwarty wyszedł zza sterty skrzynek dopiero wówczas, gdy mój przewodnik zamknął drzwi wejściowe. Patrzyli na mnie z ciekawością, robiąc nam miejsce na ułomkach starych foteli i krzeseł.
– Jesteśmy członkami Komitetu do Spraw Powrotu – powiedział jeden. – Dziś znowu deportowali jednego z naszych przywódców. Postanowiliśmy zacząć działać radykalnie, bo w przeciwnym razie wszystkich nas zniszczą. Potrzebujemy kogoś, kto pokierowałby akcją.
– Liczycie na mnie? – spytałem.
– Na ciebie i na twoich towarzyszy. Nie możemy zwlekać dłużej. Jeśli nie wrócimy na Ziemię w ciągu najbliższych kilku lat, to już nigdy nam się nie uda.
– Dlaczego?
– Przeprowadziliśmy pewne badania. Wszystko wskazuje na to, że organizmy nasze w szybkim tempie tracą pewne właściwości niezbędne do życia w warunkach ziemskich. Przebywanie tutaj w polu zmniejszonego ciążenia powoduje między i
– A wy? Czy jesteście pewni, że dacie sobie radę na Ziemi?
– Bez waszej pomocy na pewno nie… Ale wielu z nas potajemnie ćwiczy, by utrzymać sprawność organizmu.
– A pozostali?
Przez chwilę milczeli wszyscy, wreszcie któryś odezwał się niepewnie, z zakłopotaniem.
– Nie myślimy o wszystkich… Chcemy wyselekcjonować pewną grupę.
– Czego spodziewacie się od nas?
– Nie potrafimy obsługiwać wahadłowców i rakiet, którymi można było by dostać się na Ziemię. Liczymy na wasze ładowniki. Poza tym wasz udział w opanowaniu strefy Śluzy bardzo by nam ułatwił wydostanie się z Osiedla.
– Jak zamierzacie tego dokonać? Siłą?
– Nie mamy broni. Gdyby udało się nam opanować dozowniki powietrza, moglibyśmy zmusić Radę do wypuszczenia nas stąd pod groźbą unieruchomienia układu regeneracji. W Śluzie jest pewna ilość skafandrów próżniowych, używanych przez służbę powierzchniową…
– Czy sądzicie, że Rada ugięłaby się wobec takiego szantażu? – przerwałem. – Przecież spełnienie groźby byłoby w równym stopniu zgubne dla nich i dla was.
– Nie mamy i