Страница 9 из 45
– Rany boskie! – zdumiałam się. – Złodziejskie narzędzia w Danii! Alicja, skąd to masz?
– Głupie pytanie. Skąd, jeśli nie z kotów w worku? Mówiłam, że wszystko może się przydać.
– Któreś powi
Już przy drugim pyknęło i zameczek się otworzył. Marzena uniosła okładkę, będącą wiekiem. Wszystkie trzy zachła
Gdyby nadal uważać przedmiot za książkę, ciemnozielona pluszowa płaszczyzna stanowiłaby pierwszą stronę. Z łatwością dała się wydłubać moim pilniczkiem do paznokci, leżącym pod ręką, rozchylając się zarazem i prezentując swoje wnętrze.
– Szachownica! – wykrzyknęła Marzena.
– Coś takiego! – powiedziała Alicja, zaskoczona. – Ciekawe…
Pod ową pierwszą stroną, po rozłożeniu z jednej strony pluszową, a z drugiej gładką i pokratkowaną, spoczywały trzydzieści dwie prześliczne figurki szachowe, lśniące srebrem. Nie tkwiły ciasno i miały prawo grzechotać. Ręce nam się same do nich wyciągnęły.
– Ależ to piękne! – zachwyciła się Marzena. – Popatrzcie, jak precyzyjnie wyrzeźbione… albo może odlane, nie wiem, nie znam się, ale to zegarmistrzowska robota!
– Odlane – zawyrokowała Alicja i zapaliła kreślarską lampę na stole, chociaż na zewnątrz panował jasny dzień. – Rzeczywiście, bardzo ładne. I musiały być kiedyś używane, bo spójrzcie, na szachownicy widać ślady, nie jest nietknięta.
Jak zwykle, dostrzegła szczegóły. Trzeba się było dobrze przyjrzeć, żeby na gładkich, czarnych i białych kwadratach zauważyć minimalny cień szurania czy przesuwania, rzędu włoska albo zgoła drobinek kurzu. I, jak zwykle, dla dokładnego obejrzenia figurki pod lampą, zsunęła okulary.
– Jakim cudem widzisz takie rzeczy, w dodatku bez okularów, jest dla mnie nie do pojęcia – powiedziałam z niesmakiem. – Masz tam przecież tysiące dioptrii!
– Tylko trzy i pół. W drugim oku cztery i pół, ale to bez znaczenia.
– Mam gdzieś tam tylko trzy czwarte, ale do czytania okulary raczej wkładam, a nie zdejmuję…
Podsunęłam pod żarówkę króla i też przyjrzałam mu się dokładnie. Miał na głowie koronę, w koronie podejrzanie błysnęło.
– Hej, panienki – zwróciłam im uwagę. – Albo mnie coś mami, albo to są diamenciki! Niech ja pęknę trzy razy i w szałasie nocuję, arcydzieło jubilerskie!
– Wariatka – powiedziała Alicja, ale wzięła do oglądania drugiego króla.
– Powi
– Żadnych diamencików on nie ma, tylko malutkie rubinki – stwierdziła równocześnie Alicja.
Przyłożyłyśmy się do oglądania rzetelnie, odpychając się wzajemnie od żarówki. Wszystkie figurki były srebrne, ale białe prezentowały gładkość idealną, czarne zaś co najmniej w połowie miały i
– Słuchajcie, to jest skarb – powiedziała Marzena, ochłonąwszy z przejęcia. – Srebrne szachy! Jestem dumna z tego, że udało mi się uczestniczyć w odnalezieniu!
– Wątpię – mruknęła Alicja, jakoś mało wstrząśnięta.
– W co wątpisz? – spytałam podejrzliwie.
– Czy one są srebrne. Mają co najmniej pół wieku, jeśli nie znacznie więcej. Srebro powi
– Bez powietrza i światła…
– Masz w domu starą, srebrną łyżkę?
– Mam nawet widelec. Dwa. Razem trzy sztuki, przedwoje
– Używasz ich? Trzymasz na oknie?
– Nie używam i trzymam w szufladzie.
– I co?
– Nic. Powi
– No właśnie…
– To uważasz, że co to jest? Chromowany zderzak samochodowy?
– Jakieś żelastwo…
– Wysadzane diamentami? – skrytykowała Marzena.
– Diamenty pewno sztuczne. Rubiny też. W każdym razie w srebro nie wierzę.
– Co nie przeszkadza, że są prześliczne…!
Jakieś łomoty rozległy się od strony drzwi wejściowych. Ktoś energicznie pukał w szybę i szczękał klamką, nie wchodząc, chociaż, jak zawsze, drzwi stały otworem. Alicja oderwała się od znaleziska i ruszyła korytarzykiem, mamrocząc coś gniewnie pod nosem.
– Lepiej to schowajmy – poradziła przezornie Marzena.
Wrzuciwszy do pudełka oglądanego skoczka, zostawiłam ją z całym szachowym chłamem i udałam się za Alicją z pustej ciekawości, kto to może być. Ktoś obcy chyba, bo wszyscy znajomi, jeśli drzwi były otwarte, wchodzili od razu. Już ze środka korytarzyka usłyszałam głosy.
– …że pani każdego przyjmuje i każdemu pomaga – mówił błagalnie i po polsku ten obcy, a ściśle biorąc, ta obca. – Ja przepraszam z całej siły, ale znalazłam się w takiej kretyńskiej sytuacji, że nie pozostało mi nic i
– Nie jestem żadna pani, tylko Alicja – usłyszałam Alicję. – Powi
Wyszłam z korytarzyka i ujrzałam osobę.
– Beata! – krzyknęłam ze zdumieniem. – Jezus Mario, skąd się tu wzięłaś?
– O Boże! – jęknęła Beata równocześnie. – Co za szczęście, że tu jesteś!
Alicja natychmiast skorzystała z okazji, żeby przystąpić do produkcji kawy. Odłożyła na stół białą damę, którą trzymała w ręku, i zajęła się czajnikiem i filiżankami, Beata upuściła na podłogę niewielką walizkę. Wrzasnęłam w głąb domu do Marzeny, żeby dała spokój sprzątaniu i przyszła na kawę. Beata usiłowała wyjaśnić wszystko naraz.
– Właściwie jestem tu przejazdem, wracam ze Szwecji i postanowiłam skorzystać, jechać trochę okrężną drogą i raz wreszcie zobaczyć Kopenhagę. I zgubiłam torebkę, zostawiłam ją w pociągu, który pojechał dalej, za to pamiętałam o walizce i już myślałam, że będę musiała ją sprzedać razem z zawartością, ale nie ma w niej nic ce
– Zaraz – przerwała jej Alicja. – Co to był za pociąg?
– Z Helsingør, chyba do Berlina, a może nawet do Warszawy, nie jestem pewna.
– O której miał odjazd z Helsingør?
– O dwunastej czterdzieści.
– To jeszcze nie wjechał na prom. Może uda się go złapać…
Z korytarzyka wyłoniła się Marzena, Alicja zaś usiadła przy telefonie. Pokazałam ją im obu.
– Popatrzcie, gdyby miała zadzwonić dla siebie, nie zebrałaby się do jutra, ponieważ załatwia dla kogoś i
– Zróbmy jej kawę, zasługuje na to – powiedziała Marzena i od razu zajęła się gospodarstwem domowym.
Beata wpatrywała się w Alicję niemal bez tchu.
– Ona naprawdę myśli, że uda jej się odzyskać moją torebkę…?
– Tu jest Dania – mruknęła Alicja półgębkiem.
– Owszem, jest to możliwe, chociaż nie całkiem pewne – wyjaśniłam równocześnie. – Niczego nie wyrzuca, więc ma jeszcze rozmaite kolejowe telefony, pracowała przecież w kolejowym biurze projektów. Marzena, to jest Beata, ta plastyczka z Warszawy, złotnik, oprawiała moje bursztyny, robi zachwycające rzeczy.
– To ta? – ucieszyła się Marzena. – Pokazywałaś je, mówiłaś o niej w zeszłym roku. Ale nie mówiłaś, że to taka piękna dziewczyna!
– Może nie zdążyłam…
Alicja już zaczęła rozmawiać po duńsku. Przerwała na chwilę.
– Beata, na tym twoim prawie jazdy jest jakieś nazwisko?
– Owszem, moje. Beata Karmal. Na kartach kredytowych też jest.
– W którym wagonie jechałaś?
– Nie w pierwszym i nie w ostatnim. Gdzieś w środku. Drugą klasą.
– Przynajmniej nazwisko masz łatwe dla Duńczyków – zauważyła Marzena pocieszająco.
Zrobiła tę kawę. Wygrzebałam z lodówki piwo i coś do zjedzenia dla Beaty. Alicja gawędziła radośnie, co stwarzało wielkie nadzieje. Na końcu podała swój numer telefonu.
– Pociąg jest jeszcze w Gedser – oznajmiła, odkładając słuchawkę. – Jeśli ją znajdą, to zadzwonią i odeślą. O, zrobiłyście mi kawę!
– Alicja, jesteś wielka! – powiedziała Beata z uwielbieniem. – Przepraszam was bardzo, ale czy ja mogłabym pójść do tego, no…
– Do wychodka? Nie ma przeszkód. To zaraz tutaj, na prawo. Albo tamtędy, przez łazienkę.
– Trzeba ją będzie położyć gdzieś spać – powiedziała Marzena, siadając przy stole. – Chyba na razie na łóżku Pawła, skoro on przyjeżdża dopiero jutro. A gdyby została dłużej, to co? Rozkopujemy pokój telewizyjny?
– Nie tak zaraz – odparła stanowczo Alicja. – Do jutra wieczorem jeszcze się zdąży, a gotowa pościel tam leży w kanapie. Zjadłabym coś. Co to jest…? O, sałatka z kartofli, może być.
Wyjęłam z maszynerii tosty i też usiadłam przy stole. W tym samym momencie potworny, grzmiący, przeciągły ryk wstrząsnął całym domem. Błysnęła mi straszna myśl, że sama go spowodowałam siadając, przeraziłam się, już uczyniłam ruch, żeby się zerwać, ale w sekundę później wykryłam źródło. Wychodek. Beata…! Przeraziłam się jeszcze bardziej, pewna, że musiało jej się tam coś stać, oberwała rezerwuar czy co…? Ale to byłby jeden rumor, a nie długa walka z murami Jerycha!
– Matko jedyna, co to…?!
Alicja i Marzena nawet nie drgnęły, chociaż ryk ciągle trwał.