Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 24 из 45

– Może lepiej mieć z głowy. Oni świecą reflektorami… I sami usiłują niczego nie zadeptać… Prześpimy się w dzień… Trudno, Alicja, dzwoń!

Duńskie gliny rozwiązały sprawę w sposób niewiarygodnie ulgowy. Przyjechało dwóch, Paweł ich doprowadził do Pameli, przeszli gęsiego, nie dewastując żadnej zieleni, rozmawiali z nim po angielsku bez szczególnej dociekliwości, po czym jeden został na straży przy zwłokach, a drugi znikł z horyzontu. I nastał święty spokój aż do białego rana.

– Taki niebiański kraj po prostu nie może istnieć na świecie – zaopiniowała z przekonaniem Beata, udając się do swojego pokoju.

Odganiali nas wprawdzie bardzo stara

– No i trzeba było – powiedziała z irytacją przy bardzo późnym śniadaniu. – Czasami miewasz całkiem rozsądne pomysły, nie mogłabyś ich realizować?

Zaciekawiła mnie bez granic.

– A co takiego wymyśliłam?

– Nikt jej nie zabijał w moim ogrodzie, okazuje się, że została tu przywleczona przez tę cholerną dziurę w żywopłocie. Sama widziałam, potrafię jeszcze rozróżnić, w którą stronę gałąź jest przełamana. Podrzucili mi to kukułcze jajo i rzeczywiście należało podrzucić je komu i

– I co ten pies powiedział?

– Alicja, zaraz, moment – poprosił Paweł. – Powiedz jakoś wszystko porządnie i po kolei. Będą nas przesłuchiwać?

– Będą. Z tłumaczem.

– I co?

– I nie wiem co, ale została zamordowana, więc potraktują sprawę poważnie.

– Jak zamordowana?

– Nożem. Sprężynowym. Takim, co to robi się prztyk i ostrze wyskakuje. Ktoś jej przyłożył do pleców i zrobił prztyk. Pies twierdzi, że nastąpiło to na granicy mojego ogrodu, blisko dziury, z tym że na ulicy. Zabójca był mało nerwowy, odczekał, aż krew skrzepła, i dopiero wtedy wyjął z niej nóż, więc na zewnątrz nie napaskudził…

– O Jezu! – jęknęła Beata. – Dobrze, że nie mam apetytu…

– Przecież nie napaskudził, więc o co ci chodzi? Żadnych obrzydliwych widoków nie było. Przewlókł ją przez dziurę, zostawił, wyszedł i wsiadł do samochodu na placyku, koło byłego kupca. Ona od siebie z domu przyszła tutaj piechotą. Tyle informacji od psa.

– Szkoda, że nie powiedział więcej, bo to najpewniejsze – pożałowałam.

– A…! – zgadł Paweł. – To dlatego tak nas obwąchiwał! I co, wyszło mu, że to nikt z nas?

– Nikt, ale za to wszyscy byliśmy koło niej, nie moglibyśmy się wyprzeć, ale chyba nie mieliśmy takiego zamiaru? Tylko koło niej, przy dziurze i na ulicy nikt z nas. To bardzo mądry pies, może nawet przesadnie mądry… Według lekarza, nastąpiło to dosyć wcześnie, pi razy oko między dziewiątą a jedenastą wieczorem. Ledwo zmierzch, ale tędy prawie nikt nie chodzi. Poza tym, zaraz, pies mówi, a oni dedukują, wyszło im, że on latał po ulicy, ten zabójca, to znaczy metę miał chyba na parkingu, tam wysiadł i poszedł ulicą zwyczajnie, Kajerød, w kierunku stacji, w połowie drogi zawrócił, przylazł tu, przepchnął ją do mnie przez dziurę i wrócił na parking. Przypuszczają, że spotkał Pamelę i szedł razem z nią, więc musiał to być ktoś znajomy.

– Mógł być i obcy, który udawał, że pyta ją o drogę i nie rozumie wskazówek.

– I co? Zamordował ją wyłącznie dla przyjemności? Bo nie została ani obrabowana, ani zgwałcona. Tak, sztuka dla sztuki? Sobie a muzom?

– Zboczeniec – podsunął z nadzieją Paweł. – I z nami nie ma nic wspólnego.

– Dobrze, że jej dawno u ciebie nie było – powiedziałam pocieszająco. – Nie będą przeszukiwać domu ani nic takiego.

– Akurat! – prychnęła z irytacją Alicja. – Właśnie, że była! Mówię przecież, że ten pies jest przesadnie mądry! Pokazał i zachował się jakoś tam, i ten jego idiotyczny przewodnik mówi, że pokazał wcześniejszy ślad. Słaby… jak on to nazwał… o, słaby trop. Była tu, przeszła przez ogród od dziury do atelier i z powrotem…

– Ejże! Z tego wynika, że to ona uciekła poprzedniej nocy?

– Nie w nocy, tylko w dzień! Nie myl wydarzeń!

– …ale z węszeniem w atelier ma kłopoty, bo okazuje się, że tam się wylało trochę rozpuszczalnika z puszki, nawet tego nie zauważyłam, ale pies owszem. No i ten dezodorant… Zgadza się, ja też uważam, że to Pamela uciekła. I to ona mi tu grzebała, a nie Bełkot. Pytali, czy coś mi zginęło, powiedziałam, że nie, powiedziałam, że usłyszeliśmy hałasy i od razu została wypłoszona. Uciekła, ale nie wiedzieliśmy, kto to był, i wcale nie jestem pewna, czy mi uwierzyli.

– W gadanie zapewne uwierzyli, bo to Duńczycy, ale mogą myśleć, że ty źle wiesz – ostrzegłam. – Nie zauważyłaś własnych strat.

– Zaraz – powiedział Paweł. – Coś mi się tu wyłania. Co to ma być, konkurencja czy spółka? Pamela razem z Blekotem czy Pamela kontra Blekot?

– I jedno jest możliwe, i drugie…

– I gdzie, w takim razie, byłoby miejsce dla Marianka? Gdzie dla pasożyta?

– To ile z tego możemy wyjawić policji?

– Nic – zażyczyła sobie rozzłoszczona Alicja. – Możecie udawać idiotów, debili i półgłówków. Inaczej wpadną na pomysł, żeby mi przeszukać cały dom, a wtedy szlag mnie trafi.

– I będziesz musiała kupić nowy rezerwuar, bo wstyd przed ludźmi, żeby tak ryczał…





– Odczep się!

– W ostateczności możemy twierdzić, że chodzi im o szachy – podpowiedziała w nagłym natchnieniu Beata. – Bezsporna własność Alicji i ona wie, gdzie są, a oni chcieli jej podwędzić. Jako zdobycz godna pożądania, w zupełności wystarczą.

– Jesteś bardzo mądra – pochwaliła natychmiast Alicja. – Prawie jak ten pies. Możesz do mnie przyjeżdżać, kiedy ci się żywnie spodoba!

– Dobra, możemy twierdzić wszystko, a imbecyla zrobię z siebie bez trudu – zgodził się Paweł. – Ale wolałbym wiedzieć, co się dzieje i co się stało naprawdę. Na razie jedyne, co wiemy, to opinia psa, Pamela w biały dzień zakradła się tu i grzebała w atelier. Musi to być ze sobą wszystko powiązane, bo wywlokła koci worek, Marianek, jak sama mówisz, łypał oczami po kotach w worku, a Blekot węszył po kątach. I można uznać, że Pamela nic nie znalazła, bo szła tu ponownie, tym razem wieczorem, prawdopodobnie w celu kontynuowania poszukiwań…

– Mogła iść gdzie indziej, w jakimś i

– Alicja, pozbądź się złudzeń! Dokąd miała iść tędy? Na spacer? Świeże powietrze i zieleń ma dookoła własnego domu…

– Miała.

– Miała. Niech będzie. Do sklepu na pewno nie, sklepy są w przeciwnej stronie, poza tym były już zamknięte. Autostradę chciała obejrzeć czy jak? Szła do ciebie, żeby grzebać. I ktoś jej to uniemożliwił radykalnie. Kto?

– Nie ja.

– Nie ty – przyświadczyłam. – Siedziałyśmy tu razem, najpierw z Marzeną i Anitą, a potem same, ponadto pies nie powiedział, że my. Trzeba przycisnąć Anitę…

– Znów jej nie lubię – skrzywiła się Alicja. – W złą godzinę powiedziała, że nic szczególnego się nie dzieje.

– Nawet słyszałam, jak leciała nad nami…

– Kto? Anita? Zwariowałaś?

– Nie, zła godzina. W obliczu zbrodni może wydusi z siebie tę ukrywaną prawdę…

– Zła godzina?

– Nie, Anita. Policji na nią napuszczać nie możemy, bo rzeczywiście skończy się to generalnym remontem twojego domu, ale musimy zgodzić się na jedno. Aż mi przykro to mówić.

– Wcale ci nie przykro, bo już wiem, co powiesz. Chcę kawy. I to od razu, bo za chwilę ci gliniarze nam przeszkodzą.

Wyglądało na to, że cholerna zła godzina krąży nad nami bezusta

Mieli już tego swojego służbowego tłumacza. Znając duńskie możliwości językowe, z wielkim zainteresowaniem czekaliśmy na jego pierwszą wypowiedź, ale doznaliśmy rozczarowania. Był to prawdziwy Polak, osiadły w Danii podobnie jak Anita, z tą tylko różnicą, że ona chodziła do podstawowej szkoły w Danii, a potem mieszkała w Polsce, on zaś odwrotnie. Chodził do szkoły w Polsce, a potem już zamieszkał w Danii. Mamusię miał Dunkę, babcię Polkę i babcia pracowała w kraju jako wykładowca języka polskiego w szkole średniej. Na żadne rozrywki nie było szans.

Powiedział nam o tym od razu, przedstawiając się, żeby nie stwarzać niepotrzebnych nadziei. Nazywał się zwyczajnie, Daniel Meller.

– Mam obowiązek wyłącznie tłumaczyć – oznajmił na wstępie. – Pracuję w policji i obowiązki traktuję poważnie. Ale gliniarz to też człowiek, więc liczę na to, że parę słów na marginesie uda nam się zamienić. Na pierwszy ogień ten, kto znalazł zwłoki. Pan – wskazał Pawła. – Tu jest Dania, stosujmy duńskie obyczaje. Mogę ci mówić „ty”?

– Możesz – zgodził się Paweł bez namysłu, bo ów Daniel wyglądał sympatycznie. – Wal!

– O której godzinie poszedłeś do ogrodu?

– O, cholera – zakłopotał się Paweł. – Od razu zaczynają się schody. Dziewczyny, która to mogła być? Beata, nie pamiętasz?

Beata zachowała zdumiewającą przytomność umysłu.

– Późno dosyć. Spojrzeliśmy na zegarek, bo sama powiedziałam, że one chyba jeszcze nie śpią, i była za dwadzieścia jedenasta. I zmartwiłeś się, czy nam dadzą kolację.

– Zgadza się – potwierdził to łgarstwo Paweł z zimną krwią. – Za dwadzieścia jedenasta już dojeżdżaliśmy. One nie spały, siedziały przy stole, kolację udało się zjeść. Ile to mogło trwać? Gadaliśmy…

– Miałam zegar przed nosem – wtrąciłam się na ryzyk-fizyk, niepewna, czy dobrze robię. – Ten kuche

– To on zeznaje – przypomniał mi karcąco Daniel.

– Przepraszam, już milczę.

– Ruszyli, ale bez pośpiechu – podjął Paweł. – Do ogrodu poszedłem jakieś dziesięć minut później.

– Po co?

– Wyrzucić śmieci na kompost.

Przez chwilę gliny, w liczbie, razem z tłumaczem, trzech, dyskutowały między sobą. Alicja, która doskonale rozumiała każde słowo, symulowała głuchotę absolutną. Całe przesłuchanie, rzecz jasna, odbywało się w zwolnionym tempie, bo Daniel wszystko tłumaczył na bieżąco, powodując tym stosowne przerwy.