Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 11 из 45



Tym razem Beata odzyskała torebkę. Z pierwszych drzwi pierwszego wagonu wychylił się facet z wielką, foliową torbą w ręku, spytał ją o nazwisko, usłyszał je, wręczył jej torbę, chętnie przyjął żywiołowy uścisk i ruszył w dalszą drogę. Oszalała ze szczęścia i ulgi, Beata gotowa była teraz na wielkie czyny i z radością przyjęła propozycję towarzyszenia mi przy zakupach.

– Popatrz, jest wszystko! – mówiła ze wzruszeniem, przeglądając w czasie jazdy zawartość dużej, myśliwskiej torby. – Nic absolutnie nie zginęło, Boże, co za niebiański kraj! Jakim cudem nikt mi tego nie ukradł, leżało przecież bez opieki!

Zgadłam bez trudu.

– Demoralizacja też potrzebuje trochę czasu, żeby ogarnąć cały naród. Paskudzimy im charakter, my i te nacje południowe, zaledwie od trzydziestu pięciu lat, a umoralniani byli przez trzysta pięćdziesiąt…

– Demoralizacja postępuje znacznie szybciej!

– Toteż idzie nieźle, ale daleko jej do końca. Poza tym na dworcu głównym w Kopenhadze pasażerowie się wymieniają, ci, co wysiedli razem z tobą, na twoją torbę nie zwrócili uwagi, a ci, co wsiedli, nie wiedzieli, czy właściciel nie tkwi gdzieś w pobliżu. Z jadącego pociągu trudno uciec z łupem. A na końcu już tam wleciała obsługa kolejowa i ewentualny złodziej stracił szansę.

– Zwyczajna łaska boska i ślepy fart. Rzadko mi się przytrafia, przeważnie mam pecha…

Wracając z zakupami spożywczymi, znienacka postanowiłam wstąpić do sklepu przemysłowego. W pobliżu domu Alicji był taki zachwycający sklep z nadzwyczajnymi narzędziami, w którym od lat zaopatrywałam się w rozmaite końcówki szlifierskie do minicrafta, także w nożyczki, sekatory, pudry polerskie, przyrządy do manikiuru i tym podobne czarujące zabawki. Od dawna już podobno sprzedawca dopytywał się o mnie, bo dość długo mnie nie było, a taka idiotyczna klientka musiała mu sprawiać żywą uciechę, zdecydowałam się zatem odnowić stosunki handlowe w towarzystwie Beaty, niewątpliwie fachowca. W mglistych planach majaczyły mi różne drobnostki do szlifowania bursztynu, które ona znała znacznie lepiej niż ja i mogła coś podpowiedzieć, ocenić i wybrać.

Beata do pomysłu odniosła się zgoła entuzjastycznie. Odzyskawszy gotówkę i karty kredytowe, poczuła wręcz skrzydła, szumiące u ramion.

No i przepadła. Trafiła na coś, co niesłychanie trudno było dostać, a co okazywało się niezbędne do prac w twardym materiale. Nie znałam się na tym, w metalu nigdy nie umiałam pracować, Beata zaś doskonałe dawała sobie radę nawet z miedzią. Ów wymarzony przedmiot był, niestety, atrapą, bo coś się w nim zepsuło, leżał, żeby było wiadomo, że istnieje, i mogli go sprowadzić, i dostarczyć za dwa dni. Niezwykłość jakaś, równie rzadko spotykana, co użyteczna, Beata dostała bielma na oczach i małpiego rozumu, z miejsca postanowiła, że nie wyjeżdża, zostaje, będzie czekać na przedmiot. Tylko Alicja… Ma jej siedzieć na głowie…? Może hotel…? Hotel zapchany był po dziurki w nosie i najbliższy możliwy termin rezerwacji wypadał za dwa tygodnie. Zaczynał się okres turystyczny.

– Mnie głupio – zdenerwowała się Beata. – Chciałam jej złożyć wizytę, ale przecież nie w taki sposób! Zwalam się na nią jak trąba powietrzna!

– Trąba powietrzna ciągnie w górę. W ostateczności znajdziesz może coś w Lyngby albo w Holte, ale prawdziwej ostateczności na razie nie widzę.

Alicja na wieść o problemie Beaty popukała się palcem w głowę i zarządziła obiad w postaci filetów z piersi indyka, które zaczęły mi się rozmrażać w bagażniku jako pierwsze. Co do mojej osobistej ryby, uznałam, że jeszcze trochę wytrzyma.

– Zabrałam już nasiona z pokoju telewizyjnego – powiadomiła nas. – Jest dostęp do kanapy, no, prawie jest. Z wysuwaniem możemy poczekać na Pawła, nie chce mi się już teraz z tym szarpać.

– Ja mogę wysunąć, tylko pokaż mi, co – zaofiarowała się gorliwie Beata, spragniona własnej użyteczności.

– Nie ma pożaru. Na razie możemy się napić kawy.

– Wychodek ryczał? – zainteresowałam się.

– Nie, sam z siebie ani razu. Natomiast przy mojej pomocy owszem. Boję się, że tak łatwo nie przestanie.

– Pozwolisz, że sprawdzę…

Mimo iż był środek dnia i nocna cisza nie panowała, ryk zagrzmiał ogłuszająco. W tym właśnie momencie w drzwiach pojawił się oczekiwany Paweł, uczynił krok do wnętrza i cofnął się, niczym gromem rażony.

– Czy to fanfary na moje powitanie? – spytał z niepokojem. – Ja aż tyle nie wymagam! Czym zrobiłyście te odgłosy?!

– O, Pawełek! – ucieszyła się Alicja. – Jak to dobrze, że już jesteś, akurat zdążyłeś na śniadanie…

– Na co…?

– No, może na podwieczorek. Nie zwracaj uwagi na te dźwięki, to wychodek.

– Pomyślałem w pierwszej chwili, że przestawiłaś się na taki rodzaj muzyki. Nie rozumiem wprawdzie, co mówisz, ale nie szkodzi…

– Jak sama łatwo zgadniesz, to jest Paweł – powiedziałam do Beaty.

Paweł witał się z nami, dotarł do Beaty. Spojrzeli na siebie.

W piorunującym tempie, jak zwykle, zdążyło mi przelecieć przez głowę mnóstwo różnych błysków. Beata rzeczywiście była piękną kobietą, nie blondynką wprawdzie, włosy i oczy miała ciemne, ale za to cerę zgoła reklamową, aksamit przy niej to było szorstkie świństwo, poza tym wszystko i

Ale spojrzeli na siebie…

Cholera. Jeśli z tego nie wynikną jakieś dramaty, niech się przemienię w Dalaj Lamę! Szczęście jeszcze, że nie mają dzieci, żadne niewi

– Alicja, jaka ty jesteś mądra! – wyrwało mi się z podziwem, podszytym lekką zgrozą.



– Dawno to mówię – zgodziła się Alicja. – Beata, rozstaw talerze… Na razie zjemy przekąskę, Paweł, będziesz spał w pokoju telewizyjnym, bo nie ma sensu przenosić pościeli, możesz od razu zanieść tam swoje rzeczy. Dlaczego jestem taka mądra?

– Przyczyn nie znam, ale widzę skutki…

Zajęłyśmy się produkcją posiłku, ściśle biorąc, Alicja zorganizowała pożywienie, a Beata uporządkowała stół. W jednym i drugim brałam nikły udział zarówno z lenistwa, jak i z przewidywanego zmartwienia na tle komplikacji uczuciowych. Ograniczyłam się do wyciągnięcia z torby na zakupy odpowiednich butelek.

Paweł urządził się jakoś na dostępnym mu metrze kwadratowym, umył ręce i spowodował kolejny wybuch orkiestry.

– Alicja, ja myślałem, że ty stosujesz jakąś przenośnię, ale to sama dosłowność – powiedział z lekkim przestrachem i dużym zakłopotaniem. – Rzeczywiście, strasznie ryczy. Musi tak być?

– Otwórz wino – poleciła mu Alicja. – Do wszystkiego można się przyzwyczaić. Tam pewnie trzeba wymienić uszczelki, a ja sama nie dam rady.

– Prościej byłoby kupić nowy rezerwuar – mruknęłam. – To nie jest najkosztowniejszy przedmiot świata.

– Wcale nie prościej, bo takich, jak ten mój, już nie produkują i trzeba by przerabiać całą instalację. Korkociąg jest w szufladzie.

– Ja w ogóle nie chcę być niegrzeczny i wcale nie mam zamiaru wybrzydzać – kontynuował Paweł, posłusznie sięgając po butelkę – ale czy tam u ciebie, w atelier, nie zdechło przypadkiem jakieś zwierzę?

Alicja wsunęła do piecyka indycze piersi.

– Jakie zwierzę? – zainteresowała się podejrzliwie.

– Nie wiem. Chyba dosyć duże.

Odruchowo obejrzałam się na koty. Siedziały na tarasie, wszystkie trzy, i wygrzewały się na słońcu, zdechniecie któregoś w atelier odpadało. Beata, bez zadawania głupich pytań, znalazła w szufladzie korkociąg i podała go Pawłowi.

– Żadnego zwierzęcia tam nie było – rzekła Alicja stanowczo. – Skąd ci przyszedł do głowy taki idiotyczny pomysł?

– To nie do głowy, to do nosa. Ja naprawdę staram się być uprzejmy, ale z atelier zalatuje, jak by tu powiedzieć, o…! Delikatny odorek. Trochę trupi.

– Co za brednie opowiadasz? Byłyśmy tam wczoraj i nic takiego nie czułam.

– On nie pali – przypomniałam jej. – A my wszystkie owszem. On ma lepszy węch. Poza tym owszem, zwróciłam ci uwagę, że pomieszczenie jakby zatęchło. Sama czułaś i Marzena też. Mówiłaś, że to przyrodnicze.

– Otworzę sobie to okno nad głową i będę miał świeże powietrze – obiecał pocieszająco Paweł. – Nie przejmuj się…

– Okna nie otworzysz, bo jest zastawione kwiatkami…

– Może sprawdzić? – zaproponowała niepewnie Beata.

Alicja wzruszyła ramionami, porzuciła kuchnię i ruszyła do pokoju telewizyjnego. Ruszyliśmy za nią, Paweł z otwartą butelką wina, którą po drodze odstawił na stół salonowy. Stłoczyliśmy się z pewnym wysiłkiem na podejrzanym terenie.

Przy stara

Woń wzmogła się i nabrała wyraźnego oblicza.

– O, do licha… – mruknęła z troską Beata.

Alicja cofnęła się i obejrzała na mnie z wyrazem twarzy pełnym niesmaku.

– Zrobiłaś coś czy tylko wymyśliłaś? Ile razy przyjeżdżasz, zawsze mi tu upychasz jakieś zwłoki. Co to ma być, tym razem? Śmierdzi obrzydliwie.

Nawet się nie oburzyłam na krzywdzące podejrzenie.

– Odczep się, żadnych zwłok nie miałam w planach. Lepiej sprawdź, czy coś tam jednak nie leży niżej. Już ci się kiedyś jeż wrąbał w przewód wentylacyjny…

– Wyciągnęłam go!

– Ale i lis przychodził. Może znalazł tu sobie spokojne miejsce, żeby zdechnąć ze starości. Nie mam z tym nic wspólnego.

– Myślicie, że jeden lis dałby z siebie aż tyle? – spytał z powątpiewaniem Paweł.