Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 9 из 42

Jego widok, obecność, bliskość, szansa na kontakt bezpośredni… balsam przy tym, to było nic. Czułam, jak na całe moje wnętrze spływa niebiańskie ukojenie i uświadomiłam sobie, że na twarzy muszę mieć uśmiech głupkowatego rozanielenia. Spojrzenie w lustro unormowało mi rysy. Wrócił mi apetyt, zdecydowałam się zjeść kolację w knajpie po drugiej stronie ulicy.

A miałam głupie obawy… Kiedy po tych dwudziestu latach milczenia odezwał się znienacka w telefonie, poznałam go od pierwszego słowa.

– Wreszcie udało mi się ciebie znaleźć – powiedział. – Masz zastrzeżony numer, różnych podstępów musiałem używać, w dodatku zmieniłaś adres. Jak się masz?

– Miło cię słyszeć, Grzesiu, po tylu latach – odparłam. – Gdzie jesteś?

– W Paryżu, jak zawsze. Kiedy tu przyjedziesz?

Planowałam sobie właśnie ten wyjazd do Francji.

Nie zaraz, wiosną. Wymyśliłam koniec kwietnia albo początek maja, żeby nie wrąbać się w letnie upały, i nie zamierzałam ograniczać się do Paryża. Nie byłam nawet pewna, czy od niego zacznę.

– A jak twoja żona? – spytałam ostrożnie.

– Dużo by gadać. A jak twój mąż?

– Wcale można nie gadać. Pozbyłam się go świeżutko. O Boże, skorupka Jasia…!

– Tej metafory wprawdzie nie łapię, ale cieszyłbym się, gdybyś tu przyjechała, jeszcze nie zajęta na nowo.

– A ty tu…?

– A ja na razie nie mogę nigdzie…

Usiłowaliśmy powiedzieć do siebie wszystko naraz.

Z żoną miał jakieś kłopoty, o których nie chciał mówić. Dzieci były z głowy, poszły na swoje. Uświadomiłam sobie nagle, że my obydwoje, w naszym wieku, poprzednie pokolenie, powi

Jak zwykle, rozumiałam każde jego słowo, wyglądało na to, że z wzajemnością, fluid leciał po przewodzie telefonicznym, nie, zaraz, to już była łączność satelitarna, no dobrze, leciał w kosmos i wracał. Duża rzecz.

Rozmawialiśmy codzie

– Miałeś kiedyś uciążliwą sekretarkę…? – przypomniałam delikatnie za którymś kolejnym razem.

– Już dawno jej tutaj nie mam. Mam normalne biuro i normalny personel. A za to ty, zwracam ci uwagę, masz nienormowany czas pracy i zależna jesteś wyłącznie od siebie. Ja pracuję w zespole, a ty indywidualnie, pomijam i

Przyjedź. Chcę cię chwycić w tak zwane objęcia.

– I nie przychodzi ci do głowy, że chwycisz mazepę, starszą o dwadzieścia lat?

– Nie pieprz, moja miła. Widziałem twoje zdjęcie z ostatniej chwili…

Lekki opór we mnie, mimo wszystko, istniał. Przez dwadzieścia lat starałam się wyrzucić go z serca i z duszy, z góry wiedząc, że to beznadziejne. Tkwił mi gdzieś tam, w rozmaitych komórkach. Sama byłam teraz ciekawa, jak to się odezwie po tylu latach, i miałam głównie wątpliwości. No i proszę, na sam jego widok czas przestał istnieć…

Bóg raczy wiedzieć, z jakim wyrazem twarzy jadłam kolację. Kelner przyglądał mi się z wyraźnym zainteresowaniem, z pewnością nie dlatego, że do tajemniczej potrawy z drobiu wypiłam pół butelki wina. Pod tym względem mieściłam się w normie.

Możliwości umysłowe odzyskałam do tego stopnia, że natychmiast po powrocie do pokoju zadzwoniłam do Stuttgartu.

– Pani Grażyno – powiedziałam. – Niech się pani uprzejmie skupi. Była pani razem ze mną, kiedy ustawiałam samochód na hotelowym parkingu, tam z tyłu, w tym zielsku. Czy ja go wtedy zaalarmowałam?

– Ależ skąd! – odparła znajoma dziewczyna, bystra i przytomna. – Jeszcze powiedziała pani, że szkoda baterii i wcale pani nie prztyknęła. A co się stało?

Więc jednak. Cała noc w Stuttgarcie pozostała do dyspozycji tajemniczych złoczyńców i chyba wtedy mi tę Helenę wtrynili…

– Nic – odparłam smętnie. – Usiłowałam sprawdzić, czym się odznaczam, doskonałą pamięcią czy absolutną sklerozą.

– I co pani wyszło?

– Zdziwi się panie, ale jednak pamięcią…

Torba-lodówka w bagażniku łagodziła moje uczucia dostatecznie, żebym zwyczajnie poszła spać.

O dziesiątej Grzegorz zawiadomił mnie, że wpadnie za pół godziny. Rzecz oczywista, nie opuszczałam pokoju, zdaje się, że przyniesiono mi śniadanie i możliwe, że w pewnym stopniu je zjadłam. Co jak co, ale prawdziwe paryskie croissanty to nie jest coś, obok czego można przejść obojętnie.

Zdaje się, że na jego widok nie odezwałam się w ogóle ani słowem, tylko najzwyczajniej w świecie rzuciłam mu się na szyję. Opamiętałam się od razu, bo nie były to metody nagmi

– O głowie za chwilę – powiedział. – Słuchaj, miła moja, czuję się, jakbym miał osiemnaście lat i pierwszy raz w życiu przyszedł…

– Do burdelu…? – podsunęłam żywiutko, pełna skruchy za spontaniczny odruch.





– O Jezu… Nie dobijaj mnie, bardzo cię proszę. Niech szlag trafi nieśmiałość!

W trzy minuty później, a były to minuty brzemie

– Przepraszam – powiedział z silną naganą. – Ja tu sprzątam. Państwo zostają?

– Nie, wychodzimy – odparłam z równie silnym naciskiem. – Za dziesięć minut.

Murzyn wycofał się z wyraźnym wahaniem. Otworzyłam barek.

– Stresy skracają życie – powiadomiłam Grzegorza. – Koniak wytrąbiłam wczoraj, może znajdziesz coś zastępczego? Jakieś elementy muszą człowiekowi przywrócić równowagę.

– Polska żytniówka – zadecydował po krótkiej penetracji wnętrza. – Widzę tu małpkę, rąbnijmy sobie. Taki duży Murzyn to dla mnie za dużo. Rasizm nie wchodzi w grę.

Zgodziłam się z nim w pełni. Nie jestem rasistką, gdyby to była na przykład wielka baba, biała jak ufarbkowane prześcieradło, też bym się przestraszyła. Nie kolor miał znaczenie, a rozmiar i charakter, Murzyn mówił po francusku lepiej ode mnie i z pewnością był Francuzem w pełni, ale swoje wrażenie zrobił. Błysk w oku Grzegorza, błysk zapewne i w moim, zastąpiły słowa, zniszczyliśmy żytniówkę w szybkim tempie. O mój Boże, a co nam pozostało i

– Dobra, wychodzimy, bo on się tu czai za drzwiami – powiedział Grzegorz.

– Rozmawiać można wszędzie, pojedziemy gdziekolwiek na lunch. Lasek Vince

Nie miałam nic przeciwko niczemu, gdyby chciał, mógł mnie zawieźć do kamieniołomów albo na cmentarzysko samochodów. Istotna była jego obecność.

– Zanim wejdziemy na tę głowę – zaczęłam po drodze. – Powiedz może to wszystko, czego nie chciałeś mówić przez telefon. Sekretarkę-Gorgonę udało ci się upły

– Nie, powiem. Właśnie chciałem ci powiedzieć. Moja żona, niestety, od pewnego czasu nie nadaje się do życia, częściowy paraliż fizycznie i łagodna schizofrenia umysłowo. Wykończyła ją ta patologiczna zazdrość, chociaż, jak Boga kocham, nie dawałem jej powodów. Opętana jest rodzajem manii prześladowczej, uspokaja się trochę tylko wtedy, kiedy mnie widzi. Szczerze ci powiem, że żal mi jej cholernie, ale już tego nie wytrzymuję, spróbuj przez całą dobę na okrągło trzymać za rękę osobę, która wlepia w ciebie czujne spojrzenie i wnikliwie bada każdą zmianę wyrazu twarzy…

– I pyta natrętnie, o czym myślisz, dlaczego się uśmiechasz, co cię tak smuci, co tam widzisz za tym oknem, pewnie już masz jej dosyć, nienawidzisz jej, chcesz, żeby umarła…

– Skąd wiesz?

– Mam za sobą urozmaicone życie.

– Podziwiam cię, wobec tego, że nie zwariowałaś.

– Trochę z pewnością. Jak się ratujesz?

– Pracuję. Dlatego mam tyle niezawinionych sukcesów. Biorę zlecenia w odległych rejonach kraju i Europy, niekiedy nawet wyjeżdżam. Na krótko, bo ona wtedy jedzie na środkach uspokajających, większość czasu przesypia. Nie można z tym przesadzać, równie dobrze mógłbym ją zabić od razu…

– Nie daj Bóg, żeby ją coś zabiło od razu. Padłoby na ciebie, granit i beton.

– To też biorę pod uwagę, także z przyczyn dodatkowych. Poza tym, nie chcę jej zabić. Źle bym się czuł.

– To znaczy, że jesteś szlachetniejszy ode mnie, bo ja, swymi czasy, czułabym się doskonale.

– Co masz na myśli?

– Dwie osoby kiedyś zabiłabym z przyjemnością. Już nieaktualne. Od czego ona ma ten paraliż?

– Wylew w momencie straszliwego napięcia, gwałtowny skok ciśnienia.

Obiektywnych powodów nie było. No, zresztą… Powiem ci, bo to kretyństwo.

Dojechaliśmy na miejsce, usiedliśmy przy stoliku i Grzegorz zamówił szampana.

Także krewetki i jakieś mięsko po włosku, ale nie żarcie było dla mnie w tej chwili najważniejszym elementem wszechświata.

– Niezależnie od wszystkiego pozwól, że uczczę nasze spotkanie – powiedział, wznosząc kieliszek, i nagle, dopiero w tym momencie, prawie uwierzyłam, że to spotkanie było dla niego równie ważne, jak dla mnie. – Twoje zdrowie!

– I wzajemnie…

Opanowałam wzruszenie. Chciałam więcej wiedzieć o tej żonie.

– No więc było tak – mówił Grzegorz. – Miałem robotę, zamierzałem zostać w pracowni, ale przypomniałem sobie o jednym drobnym szkicu, który zostawiłem w domu. Jak łatwo zgadniesz, w domu też mam pracownię. Wróciłem i usiadłem do roboty, wiesz, jak to bywa. Mojej żony w tym momencie nie było, wróciła później, nie wiedziała, że już jestem, a ja nie wiedziałem, że ona jest. To willa, dosyć duża i rozczłonkowana. Czekała na mnie, w końcu nie wytrzymała i zadzwoniła do biura. A w biurze, trzeba trafu, siedziały jeszcze dwie osoby, facet i dziewczyna, mieli się ku sobie już dawno i wykorzystali okazję.

– Ludzka rzecz – mruknęłam.

– Zgadza się. Telefon odebrała dziewczyna, mocno zdyszana, i jeszcze, idiotka, powiedziała coś do niego, jakieś tam „przestań, kochanie” czy coś w tym rodzaju. Mojej żonie więcej nie było potrzeba, trwała w mniemaniu, że to ja tam jestem i chędożę rozparzoną dziwkę nawet przy telefonie…