Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 7 из 42

– Coś tam kiedyś o mnie mówiłaś, teraz mogę chyba powiedzieć to samo o tobie.

Kochasz go?

– Nie wiem – odparłam uczciwie. – Mam do niego słabość i dużo upodobania.

Wierzę w trwałość uczuć, gdyby zaczęły gasnąć, za jakie dwa wieki dojdą do zera. To ce

Kretynka.

– Jestem ostatnim człowiekiem na świecie, który chciałby ci bruździć. Co chyba nie przeszkadza…?

Owszem, przeszkadzało. Z natury byłam zawsze monogamiczna, a w dodatku brakiem zaufania tego swojego szaleńca czułam się urażona i właśnie na złość uparłam się wytrwać w wierności. Nie wyznałam prawdy.

– Nie ma warunków – zwróciłam mu uwagę. – Wszędzie ludzie.

– Masz rację. Szkoda…

Chciałam się dowiedzieć, jakie ma plany i czy ten przyjazd mu nie zaszkodził.

Mgliście słyszałam o jakichś podstępnych knowaniach, ktoś tam podobno podkładał mu świnię.

– Nie – odparł. – Tym razem nic mi nie zrobią ze śmiesznego powodu. Jeden z wielbicieli mojej żony ma na to wpływ i wcale sobie nie życzy mojej obecności w kraju, wyobraża sobie głupio, że mógłbym mu przeszkadzać w amorach. Wracam na kontrakt i mogę cię zapewnić, że noga moja nie postanie tu, a Halusi tam. Wkrótce odzyskam równowagę i niczego tak nie żałuję, jak tego, że jesteś zajęta.

Szarpnęło mną. Prawie zabrakło mi tchu i słowa jednego nie zdołałam z siebie wydusić. Po jaką cholerę straciłam nadzieję na niego i dałam się poderwać, po jaką cholerę zrobiłam z tego trwały związek, po jaką cholerę tak idiotycznie zagmatwałam się w uczuciach, nie rzucę się przecież w ślady Halusi, nie wystawia się rufą do wiatru kochającego człowieka! Szlag żeby to trafił, coś tu chyba straciłam nieodwołalnie…

Ogólnie Grzegorz był raczej w złym nastroju i kapała z niego gorycz. Zaangażował adwokata, założył sprawę rozwodową i odjechał. Halusia podobno rozpaczała, ale bardziej była wściekła, bo dała się złapać in flagranti.

Wróciła łączność korespondencyjna. Ostatni list, jaki dostałam z Bliskiego Wschodu, był odpowiedzią na mój jęk rozpaczy i zdołał zatrzymać skromne resztki porzucającego mnie rozumu.

Moja sielanka trwała jeszcze nie dwa wieki, tylko dwa lata, po czym gwałtownie zmieniła oblicze. Znalazłam się w sytuacji nie do przyjęcia i nie umiałam się z niej wygrzebać, utonęłam w nerwicy i straceńczych pomysłach.

„Opamiętaj się – pisał Grzegorz. – Po cholerę masz zostawiać mieszkanie łobuzowi i zakopywać się w Brzanie Dolnej, niech on się wyniesie! A jeśli już musisz ty, to przynajmniej wybierz rozsądniejsze miejsce. Masz kontakty w Europie, wykorzystaj je, jedź na saksy! Może się spotkamy… ”

Te kilka słów okazało się bezce

„Nie mogę dostawać listów od Ciebie. Wyjaśnię osobiście”.

Krążyłam już wtedy między Danią i Polską, sprawy prywatne rozwikłałam pomyślnie, eks-wielbiciela pozbyłam się definitywnie. Osobliwa wiadomość od Grzegorza zgniewała mnie, należał mi się urlop, pojechałam na tydzień do Paryża. Zadzwoniłam, spotkaliśmy się, na jego widok zrobiło mi się ciepło na sercu, on zaś powiedział „cholera” i wziął mnie w tak zwane objęcia, z tym że miejsce należało do mnie, hotelik na rue de la Douane, gdzie wynajęłam pokój.

No i wyszło szydło z worka. Ja byłam wolna, ale za to on miał drugą żonę. Szlag mógł człowieka trafić. Dopadła ta idiotka moich listów, Francuzka, ale znała polski język doskonale, nie wiem, po co Grzegorz te listy zachował, było wyrzucić… Dostała amoku, świat zaczął się dla niej składać z jednej kobiety i tą kobietą byłam ja. Grzegorz poprzysiągł wierność pod tym jedynym względem, znów mu na niej dziko zależało, jej na nim też, zazdrość prezentowała tygrysią, a jego to bawiło ogromnie. Mogłam wydedukować, że chude lata w Syrii padły mu na mózg i słowa nie powiedziałam, bo nader niedawno, można powiedzieć dopiero co, mnie tak samo zachwycała zazdrość faceta i też upierałam się być mu wierna. Kogo Pan Bóg chce skarać, temu rozum odbiera…

No i cześć, urwało nam się. Odpadały nawet telefony do pracy, bo kuzynka tej pantery była sekretarką w pracowni Grzegorza i co gorsza, również znała język polski. Także angielski. Poliglotka, psiakrew. Z zaciętością i satysfakcją śledziła każde jego słowo, korespondencję prywatną miał prawo otrzymywać od brata i nikogo więcej, wypisz wymaluj jak ja przed półtora rokiem. Klątwa czy co…?





Też nie miałam chęci bruździć mu w życiorysie. Poniechałam korespondencji. Tak naprawdę, chęć brużdżenia kwitła we mnie i zgoła szalała, na złość głupiej babie, ale pohamowałam się przez elementarną lojalność i jakieś tam smętne ślady honoru. Grzegorz wyobrażał sobie, że jestem szlachetna, o twarz…

Pogodziłam się z sytuacją, bo zdobyłam trzeciego męża, czy może on zdobył mnie, i piętnastu lat było trzeba, żebym się do niego rozczarowała i zniechęciła ostatecznie.

Przez cały ten czas o Grzegorzu nie miałam pojęcia, on o mnie również. Zmieniłam lokalizację i numer telefonu, on też, złośliwym przypadkiem. Byłam pewna, że mi przepadł na wieki.

Brakowało mi go różnie. To wcale, to straszliwie. Wieści o nim dobiegały mnie rzadko, tyle wiedziałam, że robi karierę. Własny stan uczuciowy pojęłam w chwili raczej dość dziwnej.

Mój ostatni mąż miał szalone zapędy pedagogiczne, uporczywie usiłował wychowywać mnie i zmieniać mi charakter. Dojadły mi te zabiegi ostatecznie.

– Słuchaj – powiedziałam do niego cierpliwie. – Mój syn jest młodszy ode mnie o osiemnaście lat, ale może zauważyłeś, że już od długiego czasu przestałam go kształtować i wychowywać. Ożenił się, dobija trzydziestki i już przepadło, utrwaliła się skorupka Jasia…

Chciałam dalej powiedzieć, że ze mnie tym bardziej nic się już nie wydoi, bo dawno zostałam ukształtowana, ale mi przerwał.

– Co masz na myśli, używając określenia „skorupka Jasia”? – spytał z wielką powagą.

Wtedy mi wreszcie mowę odjęło. Dotarło do mnie, że od blisko piętnastu lat użeram się z facetem pozbawionym inteligencji, który nie rozumie najprostszych skrótów myślowych. Sama przy nim tracę znajomość języka. Grzegorz by złapał błyskawicznie…

Poniechałam głupkowatej dyskusji i machnęłam ręką. Jasne, Grzegorz stanowił sprawdzian, przykład, poziom, poniżej którego można się tylko męczyć. Powyżej zapewne też, przynajmniej w moim wydaniu, bo nie popadajmy w megalomanię, istnieje na świecie parę osób lepszych ode mnie, cała Mensa chociażby… Grzegorz jej sięgnął, ja nie próbowałam, ale jego wyższa jakość nie przeszkadzała mi nigdy. Nagle poczułam dziką, straszliwą, nieopanowaną chęć: spotkać się z nim jeszcze chociaż raz w życiu i powiedzieć mu o tej skorupce Jasia…

To wtedy właśnie uczepiło się mnie tango Noturno. Nie chodziło, rzecz jasna, o te klawisze i bladą twarz, blada twarz służy do czego i

Tęsknota do człowieka wybuchła we mnie jak wulkan i zareagowałam na nią w pierwszej kolejności w sposób typowo kobiecy. Poszłam do fryzjera. Jezus kochany, głowa…!!!

Z dwiema głowami wjeżdżałam do Paryża i obie przyczyniały mi ciężkiej zgryzoty, nie wiadomo która bardziej.

Władze umysłowe rozproszyły mi się nagle niczym spłoszone kuropatwy i zgłupiałam z tego do reszty. Paryż znałam średnio, można powiedzieć kawałkami. Plac Republiki, Saint Lazare, Chatelet razem z Luwrem, Cité, Wielkie Bulwary, każde sobie, a nie jakoś razem. No, Charles de Gaulle i Trocadero… Do Charles de Gaulle, czyli na place de 1’Etoile, właśnie musiałam się dostać, bo w tamtej okolicy miałam zamówiony hotel.

Wiedziałam doskonale, że muszę się przebić przez cały Paryż, najlepiej nad Sekwaną.

Moja beztroska autostradowa skończyła się radykalnie. Dojechałam od właściwej strony i pojechałam wzdłuż rzeki, jak trzeba, wyleciało mi tylko z głowy, którego pasa należy się trzymać. Zapomniałam kompletnie, że prawy wyrzuca na mosty, trzeba jechać środkowym. Rzecz oczywista, natychmiast wypchnęło mnie na Pont de Bercy i znalazłam się całkiem nie tam gdzie trzeba. Z wysiłkiem przekopałam się z powrotem, ogłupienie było silne, znów pojechałam prawym pasem, przerzuciło mnie ponownie przez Pont de Sully i już nie zdołałam wrócić. Zaczynała mnie ogarniać rozpacz, nie wiedziałam, gdzie jestem, postanowiłam jechać tak długo, aż ujrzę coś znajomego i rzeczywiście znalazłam się w końcu na placu Republiki. No, przynajmniej ustalił mi się kierunek, ruszyłam na azymut i wszystko byłoby świetnie, gdyby nie jedne kierunki ruchu.

W Warszawie jedne kierunki ruchu znałam doskonale, w Paryżu nie bardzo. Kiedy wreszcie, po objechaniu połowy miasta, znów przedarłam się na lewy brzeg, pogląd na pasy miałam ustabilizowany, nie mogłam sobie tylko przypomnieć, którym mostem trafiam na place de 1’Etoile. No, de Gaulle’a, wszystko jedno. Żadne spoglądanie w plan miasta nie wchodziło w rachubę, włączyłam się w ruch i przepadło. Na oko, instynkt i duszę skręciłam na Pont de l’Alma i cud boski, wybierając avenue Marigeau, trafiłam właściwie.

Teraz miałam kolejny problem, od której strony Łuku właśnie się znalazłam? No, nie od Champs Elysees, to pewne. Gdzie mam avenue Carnot? Nic, wola boska, będę jeździć w kółko…

Z jeżdżenia w kółko zrezygnowałam od pierwszego rzutu oka. Na placu de Gaulle’a odbywały się uroczystości, niech to piorun strzeli, trafiłam na zakończenie wojny czy co…? A skąd, jedenastego maja, co oni tu urządzili? Może jakieś i