Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 17 из 42

Nagle poczułam, że zbyt wiele wymagam od mojej nogi, dała mi do zrozumienia, iż obciążenie przestało jej się podobać. Myśleć można także siedząc, albo nawet leżąc, wiem, jak wygląda mój samochód i nie muszę na niego patrzeć…

O wczesnym poranku opuściłam hotel i ruszyłam w dalszą drogę.

Kiedy w okolicy Zittau zleciało na mnie dachowe okno autobusu, uznałam, że działa tu chyba jakieś fatum. Jechałam za tym autobusem, czekając, żeby zszedł mi z pasa, wyprzedzał coś wolniejszego, byłam tuż za nim i wyraźnie widziałam, jak okno w dachu unosi się, otwiera szeroko, odrywa i leci prosto na mnie. Nie zdążyłam zrobić nic, poza przydeptaniem hamulca. Gdyby trafiło w moją przednią szybę, nie miałabym już twarzy, ale nie było mi przeznaczone, przyhamowanie wystarczyło. Okno grzmotnęło w asfalt tuż przede mną i trafiło mnie rykoszetem od dołu. Poczułam głuche, potężne łupnięcie, zderzak albo opona, zwolniłam, zjechałam na prawy pas, sprawdzając zachowanie się samochodu, jechał normalnie, zatem nie koło, tylko zderzak.

Cholerny autobus w ogóle wydarzenia nie zauważył. Skręcił na zjazd do Zittau, a okno, zapewne nieco zdefasonowane, pozostało gdzieś między pasami autostrady.

Na myśl, że cudem uszłam z życiem, trochę się zdenerwowałam. Co za podróż koszmarna, jakie jeszcze idiotyzmy mogą mi się przytrafić?! Niemożliwe, żeby to okno ktoś na mnie zepchnął specjalnie, samo zleciało, ostrzeżenie z niebios czy co…? Niechże wreszcie dojadę do domu i usiądę spokojnie na tyłku, konstelacje muszą być przeciwko mnie, o co im chodzi, obraziły się za Grzegorza…?

Wieloletnie perypetie z nim wyraźnie świadczyły, że tajemnicza siła postanowiła nas rozdzielić. Uparłam się walczyć z tajemniczą siłą, no to mam! Ale przecież poddałam się już dawno, gdzie tu upór, niech się ta siła opamięta! Cholery można dostać, na wszelki wypadek nie jadę dalej jednym ciągiem, znów przenocuję w Bolesławcu…

W ten sposób dotarłam do domu o dzień później, niż planowałam…

– Po drodze do pana nałgałam, ile mogłam, ale teraz powiem prawdę – oznajmiłam, znalazłszy się wreszcie przed obliczem pułkownika Witeckiego w wydziale zabójstw Komendy Głównej, ponieważ nie satysfakcjonowało mnie nic poniżej. – Chce pan od razu clou czy po kolei?

– Wolę po kolei.

Wszystkie następne łgarstwa miałam już stara

Zaczęłam od katastrofy, ujawniłam perypetie na granicy, przejechałam przez Stuttgart i dotarłam do znaleziska, z tym że przemieściłam je nieco bliżej Paryża.

– Co?! – spytał pułkownik nieufnie.

– Ludzką głowę. W bardzo dużej reklamówce. Rozpoznałam ją, była to głowa tej facetki, która czołgała się poboczem zaraz po kraksie.

Opanował się całkowicie już po trzech sekundach.

– I kiedy to było?

– Jedenastego maja. Pod Paryżem.

– Dlaczego pani od razu nie wróciła?

– Bo najpierw zgłupiałam. Potem usiłowałam się zastanowić i postanowiłam wracać, owszem, ale zaraz po tych deszczach zrobiło się gorąco i sam pan rozumie, pomyślałam o lodówce. Kupiłam tę torbę-lodówkę jeszcze tego samego wieczoru, a zaraz nazajutrz złamałam nogę.

Pułkownik odruchowo spojrzał pod stół. Weszłam do niego krokiem dostatecznie wdzięcznym, żeby sprawa złamania wyskoczyła na wstępie, wydarzenie zatem było mu już znane. No, bez szczegółów.

– Z nogą przeczekałam trochę na okładach z lodu, bo miałam nadzieję, że mi się poprawi – kontynuowałam mijanie się z prawdą. – Nie bardzo wiem, jak miałabym wracać z tą głową i nogą bez samochodu. Poprawiło się odrobinę, więc wyruszyłam. Reszta należy do pana.

Wyraźnie było widać, że nie ucieszył go ten stan posiadania.

– I gdzie ta głowa teraz jest?

– Nadal w moim bagażniku. A co miałam z nią zrobić? Ugotować i dać do zjedzenia psom moich dzieci?

– Rany boskie…

– Czy są jakieś szansę, żeby mnie pan dalej przesłuchiwał na parterze? – spytałam grzecznie, złażąc ze schodów po jednym stopniu. – Z tymi piętrami mam kłopoty, a tortur się u nas podobno nie stosuje?

– Dobrze, znajdziemy jakiś pokój na parterze…

Kazali mi wjechać na policyjny parking. Wjechałam. Otworzyłam bagażnik i odsunęłam się nieco, bo widok nie wydawał mi się rozrywkowy, niech go sobie sami oglądają. Wyjęli pudło, wnieśli do budynku, już niosąc, jakoś dziwnie spojrzeli na siebie, postawili na stole w najbliższym pomieszczeniu i otworzyli.

Milczenie panowało tak długo, że wreszcie i ja spojrzałam. W torbie-lodówce znajdował się olbrzymi ananas, w skorupie i z potężnym pióropuszem liści.

Zrobiło mi się słabo i pomyślałam, że chyba mnie szlag trafi. Gdzie, do wszystkich diabłów, zdołali mi to zamienić?!!! Gdyby nie Grzegorz, uwierzyłabym, że miałam halucynacje, ale, chwalić Boga, Grzegorz też ją widział! Zaraz, w torbie była, a tu ananas leżał luzem…

– To miał być dowcip? – spytał pułkownik lodowato, spoglądając na mnie mało życzliwym wzrokiem.

Ręka mi skoczyła, żeby się popukać palcem w czoło, ale zdołałam ją pohamować.

– Jeśli wyglądam na wariatkę, to tylko w wyniku tego przeistoczenia – odparłam ponuro. – Jednak mi ją rąbnęli. Nie zdążyłam powiedzieć panu wszystkiego, cały czas ktoś usiłował dostać się do mojego bagażnika, mam świadka. Garażysta w Paryżu, sam dzwonił, że u mnie alarm wyje. Może ktoś słyszał w Stuttgarcie, też wyło w nocy.





O kraksie pod Łodzią łatwo się pan dowie, o babie nazwiskiem Helena Wystrasz też pan chyba uzyska wszystkie informacje.

– Skąd pani wie, że ona się tak nazywa?

– Powiedziała mi, kiedy się tam czołgała. Niemożliwe, żeby żyła, nikt jej przecież tej głowy nie przyszył!

Pułkownik rozmyślał przez chwilę, przyglądając mi się podejrzliwie i chyba z dużą niechęcią. Nagle zrozumiałam upór złoczyńców, oczywiście, gdybym mu zaprezentowała tę głowę, potraktowałby moje zeznanie poważniej, bez głowy nie dość, że może zlekceważyć całkowicie, to jeszcze łupnie mi grzywnę za wprowadzanie władzy w błąd.

W ogóle, nie ma głowy, nie ma sprawy, niech to jasny piorun strzeli!

– Odgaduję, że lubić, to pan mnie nie lubi – powiedziałam gniewnie. – Ale może nie lubi pan także któregoś ze swoich kolegów, niech mu pan mnie podrzuci. Nie zmieniam zeznań, tę głowę miałam. I chcę się dowiedzieć, jak to było z tą kraksą, bo mam wrażenie, że facetka albo sama wyskoczyła z samochodu dwie sekundy wcześniej, albo ją wypchnięto. I niech ktoś sprawdzi, czy ma głowę. I proszę bardzo, tu jest mój paszport, a w nim daty przekraczania granicy!

– Załatwiała pani ubezpieczenie – odparł na to natychmiast, co dowodziło, że słuchał mojego gadania uważnie. – Mogła pani zostawić samochód, wrócić do kraju, ktoś na panią czekał, zrobiła pani, co chciała, a odjechała de facto następnego dnia. Czy też późnym wieczorem.

– A wszystko po to, żeby się tu przed panem skompromitować…?

– No nie. Coś pani może nie wyszło. Protokół w każdym razie spiszemy.

Dwóch funkcjonariuszy niższego szczebla przysłuchiwało się naszej rozmowie z nie skrywanym zainteresowaniem. Zostali wysłani po protokólantkę i magnetofon.

Zagnieździliśmy się już w tym pokoju, mimo wszystko pułkownik darował mi schody, chociaż wyglądało na to, że ma wielką ochotę mnie po nich przepędzić. Ale może szkoda mu było czasu.

Powtórzyłam relację bardzo porządnie. Mijałam się z prawdą tak delikatnym slalomem, że zapamiętanie łgarstw nie sprawiało mi trudności. Zgodziłam się to wszystko podpisać. Po czym zrobiło się gorzej.

– Czy ktokolwiek jeszcze, oprócz pani, widział tę głowę, albo wie o niej? – spytał pułkownik, układając porządnie nieliczne kartki.

Zawahałam się. Włączenie w imprezę Grzegorza było ryzykowne, nie zdążyłam się z nim porozumieć, mógł mnie wkopać bezwiednie. Zarazem sam popaść w kłopoty, gdyby te wszystkie gliny zaczęły rozmawiać ze sobą na drodze oficjalnej. Wahanie okazało się zgubne.

– A więc ktoś wie – zawyrokowała władza, nareszcie z zadowoleniem. – Kto taki?

Podjęłam decyzję.

– Nie powiem ani do protokółu, ani na taśmę, mogę panu wyznać na ucho prywatnie. Mój dawny gach, który ma upiornie zazdrosną żonę i głowę daję… tfu wszystko i

Zetknęłam się z nim w Paryżu.

– I co?

– I wyrwało mi się na skutek wstrząsu. Razem przekładaliśmy to do pudła. Gorąco było, też miał obawy, że to się zaśmiardnie.

– Mam go szukać przez francuską policję?

– Niech pana ręka boska broni! Telefon… Może pan do niego zadzwonić, nawet zaraz. Jest w pracy.

– Proszę bardzo. Telefon stoi.

Przeżegnałam się w duchu, wyciągnęłam notes i wykręciłam numer Grzegorza.

Jedyną pociechę stanowiła myśl, że go usłyszę.

– Grzesiu – powiedziałam smętnie. – Dojechałam, z nogą w porządku, złamana wprost ślicznie, ale tę głowę mi jednak rąbnęli. Siedzę właśnie w Komendzie Głównej, gdzie w ogóle w nią nie wierzą, i pan pułkownik chce z tobą pogadać.

– Dobra – zgodził się Grzegorz bez namysłu. – Dawaj go. O kraksie mówiłaś, ale nic więcej.

Wetknęłam pułkownikowi słuchawkę i nabrałam odrobiny nadziei. Grzegorz za dużo nie powie, gadatliwy nie był nigdy.

Pułkownik zastosował Wersal absolutny. Słuchałam tej pogawędki jednostro

Odłożył wreszcie słuchawkę, zamyślił się, a potem spojrzał na mnie.

– Wie pani co? Ja pani wierzę. Mogli państwo, oczywiście, wcześniej uzgodnić zeznania, ale nie widzę w tym żadnego sensu. To jest tak strasznie głupie, że musi być prawdą. Co do kraksy, wyjaśnimy sprawę. Na razie jest pani wolna.