Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 5 из 42



Samochody w drugim rzędzie? A tak, to zauważyli. Akurat miejsca bliżej były zajęte, zaparkowali na końcu parkingu i kiedy dobiegali do hotelowego wejścia, drugi z tego rzędu właśnie odjeżdżał. Pożałowali, że nie przyjechali minutę później, mogliby skorzystać, a nie lecieć taki kawał pod prysznicem. Owszem, odjechał, tego są pewni, a był to w ogóle peugeot, bardzo jasny, chyba biały.

Zatem zwłok jeszcze nie było.

Wczesnym wieczorem inspektor dopadł Portugalczyka. Portugalczyk mówił głównie po portugalsku, ale, o dziwo, znał także trochę holenderski. Akcent miał dość niezwykły, przy pewnym wysiłku jednakże dawało się go zrozumieć, on sam zaś rozumiał wszystko. Wyjaśnił to niezwykłe zjawisko, bywa tu mianowicie często, załatwia interesy, nie ma w nich żadnej tajemnicy, turystyczno-hotelowo-wodno-spożywcze. Chce otworzyć cały ciąg lokalików wzdłuż kanału.

Czy pamięta wieczór swojego przyjazdu? Pewnie, że pamięta, umówiony był tutaj, w barze hotelowym, i spóźniał się skandalicznie. Deszcz padał. Zaparkował w pośpiechu, zaraz w pierwszym rzędzie, było miejsce, rozejrzał się, owszem, bardzo niespokojnie, zauważył samochód swojego znajomego i doznał ulgi, że gość jednak na niego zaczekał. Samochód stał niejako naprzeciwko, w drugim rzędzie, ustawiony bardzo głupio, okrakiem, tak że zajmował dwa miejsca. Te pierwsze. Nawet się nie zdziwił ani nie zgorszył, bo jego znajomy jest potężnej tuszy i potrzebuje dużo przestrzeni. Często parkuje w taki sposób.

Kiedy znajomy odjechał? Po kwadransie najwyżej, śpieszył się, tyle że zdążyli wstępnie parę słów zamienić, umówić się i już go nie było.

Zatem i trupa nie było…

Na wszelki wypadek inspektor sprawdził, owszem, barman pamiętał potwornie grubego faceta, który tu siedział prawie godzinę, zły i zniecierpliwiony, ustawicznie spoglądając na zegarek. Pojawił się ten właśnie gość, Portugalczyk, usprawiedliwiał się, przepraszał, pogadali chwilę i gruby sobie poszedł. Miał parasol.

Z rachunków komputerowych, na których ustrojstwo drukowało godzinę, wynikło, iż samochód z pierwszego miejsca w drugim rzędzie odjechał pomiędzy powrotem trojga zmoczonych żeglarzy a przybyciem grubego, dzięki czemu gruby mógł sobie stanąć okrakiem. Tym samochodem inspektor już się nie zajmował, nie zamierzał szukać Szweda w szarym volvo, który oddalił się wcześniej i nie mógł nic wiedzieć. Z siedmiu niedostępnych osób jedna odpadła mu definitywnie.

Po czym odpadły jeszcze cztery, bo jedna odjechała przed Szwedem, a trzy przyjechały wcześniej, z czego dwie w chwili, kiedy gruby zaledwie usiadł przy barze, zająwszy interesujące inspektora miejsce parkingowe. Siedział jeszcze w chwili meldowania się osoby trzeciej.

Pozostało właściwie dwoje. Francuz i Polka.

No tak, ale istnieli przecież wszyscy i

Inspektor Rijkeveegeen był człowiekiem systematycznym i nie zamierzał niczego zaniedbywać. Puściwszy w ruch machinę, zmierzającą do zezwolenia na wdarcie się do pustego domu Ewy Thompkins oraz poszukując Polki i Francuza, zabrał się za to, co było mu dostępne na miejscu.

Przede wszystkim trochę pomyślał. Nie miał, niestety, nagranej rozmowy z tą jakąś gosposiokuzynką Ewy Thompkins, dzwonił do niej bowiem z hotelu, a nie z policji, ale pamiętał, ponadto zanotował sobie, że owej Ewy nie było w domu już od dziesięciu dni. To znaczy, nie było jej od dziesięciu dni w chwili, kiedy dzwonił. Trzy pełne doby przeleżała w bagażniku, zatem pozostawał tydzień, który musiała gdzieś spędzić. Opinia patologa wskazywała, iż przez ten tydzień była żywa, nie głodzona, nie związana, jej zwłoki nie prezentowały najmniejszych śladów przemocy, wobec czego istniała niejako na swobodzie, jak każdy normalny człowiek. W dobrych warunkach. Nie szła kilometrami piechotą, kalecząc sobie stopy, słońce jej nie spaliło, skóra nie wyschła ani nie namiękła, nic jej nie pogryzło, egzystowała w pełnym komforcie.

Gdziekolwiek się znajdowała przez ten czas, jej samochód powinien przebywać razem z nią.

Człowiek nie ma nazwiska wypisanego na czole. Samochód owszem, ma. Nawet dwustro

Metodą znaną wszystkim policjom świata inspektor Jue puścił w Europę koleżeńską prośbę. Ktokolwiek gdziekolwiek i kiedykolwiek natknął się na ciemnozielonego mercedesa o niżej wymienionym numerze rejestracyjnym…

Następnie znów uczepił się recepcjonisty-studenta ku jego nieziemskiej radości.

Na parking hotelowy wychodziło trzydzieści pięć okien. Za tymi oknami owego deszczowego wieczoru mieszkało sześćdziesiąt pięć osób, w tym pięcioro dzieci. Dzieci inspektor nie lekceważył, bywają bardziej spostrzegawcze niż dorośli. Z tej całej liczby do tej pory pozostawało sztuk trzydzieści osiem, dzieci troje, reszta zdążyła odjechać.

Oszalały ze szczęścia student dostarczył mu kompletną listę potencjalnych świadków, także tych utraconych, z adresami i telefonami. Inspektor Rijkeveegeen przystąpił do przesłuchań, błogosławiąc warunki atmosferyczne. Deszcz padał tylko przez dwa dni, przedtem i potem panowała piękna pogoda, świeciło słoneczko, i wszyscy doskonale pamiętali akurat to krótkie załamanie. Każdy był nim ucieszony albo zmartwiony, każdego zaskoczyło, względnie spaskudziło mu plany, każdy jakoś je odczuł. Gdyby nie to, dzień nie wyróżniałby się niczym i nikt by go nie pamiętał.

Z trzydziestu ośmiu przepytanych osób dziewiętnaście cały wieczór spędziło w barze i w restauracji. Trzynaście oglądało telewizję. Jedna, płci męskiej, spała. Dwie będące małżeństwem, kłóciły się zajadle. Dwie nie będące małżeństwem, bez wielkiego oporu wyznały, że wręcz przeciwnie, okazywały sobie wzajemne upodobanie. Jedna osoba dokonywała zabiegów kosmetycznych, farbując sobie włosy i stosując maseczkę na twarz, co przeciągnęło się prawie do północy.

Z trojga dzieci jedno, najmłodsze, spało. Dwoje pozostałych oglądało telewizję.



Pożytku wszyscy razem nie przynieśli żadnego. Inspektorowi pozostało jeszcze dwadzieścia dwoje dorosłych i dwoje dzieci, w której to grupie znajdowało się dwoje Japończyków, czworo Francuzów, dwóch Norwegów, pięcioro Niemców, dwie Włoszki, jeden Hiszpan, jeden Belg, troje Szwedów, jeden Kanadyjczyk, jedna Angielka i dwoje Holendrów. Dzieci należały do jednej pary Francuzów i do Holendrów.

Zważywszy ogromne skurczenie się świata i rozpowszechnienie komórek, inspektor Rijkeveegeen osiągnął pierwsze drgnięcie sukcesu.

Zmuszony brać pod uwagę trudności językowe, po Japończykach, jednym Norwegu, jednym Niemcu, po Szwedzie, Kanadyjczyku i Angielce, późnym wieczorem złapał własnych rodaków. Osiągnięci wcześniej obcokrajowcy w interesującym go czasie siedzieli w barze, czytali książki i oglądali telewizję. Rodakom zadał to samo pytanie, które już mu nosem wychodziło.

– Co państwo robili tego pierwszego, deszczowego wieczoru?

– Nic szczególnego – odparł grzecznie nieco zdziwiony pan Martin van Leeuwen. – Zjedliśmy kolację i potem, w pokoju, oglądaliśmy telewizję.

– Czy nikt z państwa nie wyglądał przez okno? Tak, no, żeby popatrzeć, czy ten deszcz ciągle pada?

– Nie, po co? Było widać i słychać…

– Ja wyglądałem przez okno! – wrzasnął potężnie dzieci

Inspektorem wstrząsnęło.

– Zdaje mi się, że słyszę… – zaczął delikatnie.

– To mój syn – zakłopotał się van Leeuwen. – Thijs, nie przeszkadzaj… Co? No cóż, on twierdzi, że nie oglądał telewizji, tylko patrzył przez okno. Jeśli panu jakoś specjalnie na tym zależy…

– Tak, istotnie. Na co patrzył? Co widział?

– Mówi, że patrzył na parking. Widział jakieś osoby…

Inspektor przerwał rozmowę i zapowiedział swój przyjazd jutro rano, tam, gdzie państwo van Leeuwen właśnie się znajdują. Znajdowali się w Apeldoorn, w odległości zaledwie czterdziestu kilometrów, zmienił zatem zdanie i oznajmił, że będzie u nich za pół godziny. Uprzejmie poprosił, żeby wstrzymać się jeszcze z położeniem dziecka spać.

– On by i tak teraz nie zasnął – mruknął pan van Leeuwen i wyraził zgodę na późną wizytę.

Mały Thijs van Leeuwen miał jedenaście lat. Czekając na inspektora i pęczniejąc z dumy oraz poczucia własnej ważności, doprowadził rodziców do najwyższego stopnia zdenerwowania, ponieważ nic im nie chciał powiedzieć. Policjantowi powie, im nie. Wobec czego inspektor Rijkeveegeen został powitany jak zbawca. Od razu wyciągnął magnetofon, przeciwko któremu nikt nie zaprotestował.

No więc dobrze, Thijs wyglądał sobie przez okno. Deszcz padał, jeszcze nie było całkiem ciemno, z hotelu i latarni padało światło, wszystko było widać. Podjechał akurat samochód, volvo, takie jakby kawowe. Kawa z mlekiem. Zaparkowało na brzegu rzędu i stało, nikt nie wysiadał, więc się zaciekawił i tym bardziej patrzył. Potem podjechał drugi samochód i zaparkował obok, mercedes, ciemny, chyba trochę zielony. Ale ciemny. Z mercedesa wysiadł kierowca i w tym samym momencie z volva wysiadła jakaś pani, i od razu poszła do tyłu, a ten kierowca mercedesa też obszedł samochód od tyłu i jakoś tak zetknęli się przy jej bagażniku. Tak to śmiesznie wyglądało, jakby się zderzyli. Ale nikt się nie przewrócił, ten z mercedesa od razu poszedł do wyjazdu z parkingu, a ta pani zaczęła wyciągać różne rzeczy z samochodu, od prawej strony wyciągała, z tyłu walizkę a z przodu, z miejsca pasażera, jeszcze coś, taką torbę na ramię i coś więcej. I coś jej upadło, papier jakiś chyba, podniosła to i tak wyglądało, jakby zbierała coś za bagażnikiem, ale ziemię w tym miejscu samochód zasłaniał. W końcu powlokła walizkę na kółkach za sobą i poszła do hotelu.

A ten z mercedesa…? Nie, tego z mercedesa już więcej nie widział, on chyba całkiem wyszedł z parkingu.

Inspektor wdał się w szczegóły, które mały van Leeuwen z lubością powtarzał nawet po dziesięć razy. Volvo stało dość długo, ciemne, ze zgaszonym silnikiem, dlatego właśnie go zaciekawiło. Po otwarciu drzwiczek, jak ta pani wysiadała, światło się w nim zapaliło. No pewnie, że ci państwo się widzieli, całkiem blisko siebie byli. Nie wiadomo, czy coś mówili, tego widać nie było, słychać też nie, ale chyba nie, bo za krótko to trwało, nawet się właściwie nie zatrzymali. Tyle że śmiesznie wyglądało.