Страница 39 из 42
Myśl ludzka działa w czasie niewyobrażalnym nawet dla matematyków. W niepojętym dla mnie osobiście ułamku sekundy Soames Unger zdążył pożałować, że nigdy nie studiował wnikliwie meteorologii, nigdy nie spędzał wakacji na najmglistszych terenach Anglii, nigdy nie badał mgły londyńskiej i w ogóle nigdy nie interesował się mgłą maniacko i wprost nad życie. Robiła ta obrzydliwa małpa co jej się podobało, a on nie nadążał się do tego przystosowywać.
Nagle rozwiała się odrobinę i dostrzegł zmorę w wodzie. Gimnastykowała się, jego zdaniem, musiała chyba zwariować, ruszył ku niej, nie bacząc na to, że do pasa będzie mokry, no, może trochę mniej, ale to była jedyna okazja. W morzu do bioder, pchnąć, jakże łatwo utopić się w takiej sytuacji…
Już był w wodzie do kolan, już mu się nalało do butów, już miał do niej tak blisko…
Mgła nie tylko ograniczała widoczność, tłumiła także dźwięki. Mimo to Soames Unger usłyszał przerażający ryk, zbliżający się ze straszliwą szybkością. Tylko ten dźwięk sprawił, że nie wykonał ostatniego, upragnionego ruchu, tego silnego pchnięcia…
Na znany mi świetnie ryk motoru Waldemara odwróciłam się i chyba trochę zaparło mi dech. Tuż za mną znajdował się facet, zapamiętany z parkingu w Zwolle, z dokładnie takim samym wyrazem twarzy.
Naprawdę nigdy w życiu nie potrafiłam ocenić ani własnego charakteru, ani własnych reakcji. Powi
Nic nie straciłam, aczkolwiek możliwe, że przerażenie miało do mnie nieograniczony dostęp.
– Kiciu, czy ty nigdy nie żywisz żadnych i
Waldemar wjechał w wodę, rzucił motor, już był obok ze swoim kaczorkiem w ręku. Moja siatka, pieczołowicie wykonana z grzebieniówki, na suchym, lekkim drągu, nie ważyła nic, rybackie kaczorki, ciężkie, potężne i solidne, świetnie nadawały się na maczugi, można było z nimi iść w bój, łamiąc przeciwnikom ręce i nogi. Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że Waldemar kaczorka użyje.
Facet ze Zwolle był chyba podobnego zdania, bo po sekundzie osłupienia cofnął się gwałtownie, odskoczył i w mgnieniu oka był na brzegu. Poderwał motor Waldemara.
Przyglądaliśmy się temu obydwoje bez słowa i bez ruchu. Przedstawienie trwało krótko, ale spodobało nam się nadzwyczajnie, jasne było, że łapie jedyny dostępny mu pojazd, zamierzając na nim uciec i gdyby to był normalny motor, z pewnością by mu się udało. Motor Waldemara jednakże miał cechy szczególne, pomijając już to, że liczył sobie około trzydziestu wiosen, nie posiadał rozrusznika. Nie posiadał także wielu i
– Teraz widzi pani, dlaczego ja czymś takim jeżdżę? – wytknął niebotycznie zadowolony Waldemar, kiedy niedoszły złodziej porzucił ustrojstwo i znikł we mgle na piechotę. – Nie ma obawy, żeby mi go kto ukradł.
– Panie Waldku, o! – powiedziałam, odwracając się i pokazując palcem. – Źle widać w tej mgle, ale są tam. Dosięgnie pan?
Waldemar spojrzał, kiwnął głową i ruszył dalej w morze ku majaczącej niewyraźnie czarnej smudze. Ruszyłam w przeciwnym kierunku, na brzeg, wlokąc za sobą prawie pełną siatkę. Nadzieja na bursztyn nie pozwoliła mi wykrzesać z siebie nawet odrobiny rozumu, zastanowić się bodaj co robię, ten zbrodniczy palant mógł się przecież czaić w pobliżu i tylko czekać, żebym podeszła. Podłaziłam mu pod rękę! Gdyby Waldemar nie nadjechał, spróbowałby zapewne utopić mnie w morzu!
Nie miałam teraz czasu zastanawiać się nad tym, w moich śmieciach błyskały bursztyny…
Robert Górski w żywe kamienie przeklinał tę cholerną mgłę. Nic w niej nie było widać, nic nie można było zrobić, znajdowało się tu ich czterech, trzech policjantów i żołnierz straży granicznej, i nie widzieli siebie wzajemnie. W lesie owszem, w lesie mgła ledwo się snuła, gęstniała bliżej wody, w lesie faceta wypatrzyli, potem znikł im z oczu. Jedyną pociechę stanowiła myśl, że on widzi tyle samo i nie będzie strzelał.
Bardzo liczyli na sprzymierzeńca. W obliczu okropnej lekkomyślności potencjalnej ofiary musieli zapewnić sobie jakąś pomoc, w całą sprawę Górski, na wszelki wypadek, wtajemniczył Waldemara. Zaopatrzył go w komórkę z wklepanym numerem, zobowiązał do pilnowania nieznośnej baby, najlepiej bez jej wiedzy. Rybak, miejscowy, energiczny, znający teren jak własną kieszeń, lepiej niż ktokolwiek i
No i dostali sygnał.
Telefon od Waldemara ściągnął ich na plażę we właściwe miejsce, natknęli się na ten dziwaczny, terenowy pojazd, ludzie musieli być kawałek dalej, ryk motoru Waldemara ucichł, zdawałoby się, gdzieś blisko, ale mgła myliła, fałszowała dźwięki. Co się tam działo, do diabła?
Górski był pewien, że Soames Unger znajduje się w zasięgu ręki. Chciał go złapać osobiście. Przynęta, wbrew ostrzeżeniom, sama, można powiedzieć, wystawiała się na wabia, należało tylko dopilnować chwili, w której zbliży się do niej obcy człowiek. W tej mgle mogła się zbliżyć cała procesja, a Górski czuł, że Soames Unger się śpieszy. Został już spalony wszechstro
Nie trzymali się oczywiście wszyscy czterej razem, porozstawiani byli w punktach strategicznych, dwóch w lesie, dwóch na plaży, i od jednego z lasu przyszedł sygnał. Zobaczył obcego człowieka.
Soames Unger znów popełnił błąd. Zmora miała obstawę, mógł zabić wprawdzie i tego faceta, ale gość nie wyglądał na takiego, który grzecznie poczeka na strzał, próba byłaby ryzykowna. Poznała go, to było widoczne, powiedziała przy tym coś tak dziwnego, że wciąż jeszcze nie mógł znaleźć w tym sensu. W każdym razie wolał uciec, przynajmniej na razie, ta mgła w końcu się rozejdzie, zastrzeli ją wtedy i ucieknie definitywnie. Wstrząsnął nim jeszcze ten przerażający rupieć, który przecież, na własne oczy to widział, przedtem jechał, i to jak jechał! Cudem…? Nie do pojęcia!
Chyba te dwa drobne zaskoczenia spowodowały, że bez zastanowienia popędził przez wydmy do lasu. Nie spodziewał się zasadzki, kiedy zatrzymał go żołnierz straży granicznej, zachował spokój, pokazał mu ten wątpliwy dowód Jana Kowalika, ekologa, żołnierz nie nabrał żadnych podejrzeń, tyle że trzymał się go jak rzep.
I nagle nastąpiło coś takiego, że w mgnieniu oka stracił wszelkie szansę. Nie zdążył wyciągnąć broni, a ich było czterech i mieli spluwy, w dodatku legalnie. Gliny. Kołatała się w nim jeszcze odrobina nadziei, ale niestety, miał przy sobie także swoje prawdziwe dokumenty i nadzieję szlag trafił…
Z plaży przepędził nas terenowy samochód straży granicznej, przyjechali i zażądali natychmiastowego powrotu do portu. Na szczęście śmieci się skończyły, Waldemar wygarnął, ile zdołał, więcej nie podchodziło, w dodatku zaczynało się zmierzchać. Dałam spokój grzebaniu w wywalonych na brzeg stosach, postanowiłam wrócić tu jutro o świcie. Waldemar nie narzekał, złapał bursztyn blisko półkilowy i pochwalił przestępczą aferę, która go tu akurat teraz przywiodła. Nie wiadomo, czybym po niego zadzwoniła, gdyby mi się tu żaden pacan nie pętał.
W porcie czekał Górski.
– O, właśnie! – przypomniałam sobie na jego widok. – Miał pan rację, jest tu ten ze Zwolle. Myśli pan, że naprawdę przyjechał mnie zabić? Nic mi nie zrobił…
– Widzi go pani w tym gronie? – przerwał mi Górski, gestem wskazując grupę siedmiu osób, zgromadzonych na dziedzińczyku strażnicy.
– Widzę, tu stoi. Mam go pomacać czy jak…? Kurtkę miał i
– On bardzo dobrze mówi po polsku.
– O, cholera…
Waldemar stał tuż za mną i wtrącił się.
– To ten pan wlazł za panią do wody akurat, jak nadjechałem – oznajmił stanowczo.
Obejrzałam się na Górskiego.
– Wie pan, że dobrze mi się wydawało, obejrzałam go wtedy w całości. I teraz poznałam po sylwetce, chociaż we mgle był trochę niewyraźny. Już tam… mówiłam panu chyba? Miałam wrażenie, że widzę coś znajomego, i rzeczywiście, jest podobny z figury do faceta, którego kiedyś znałam i naprzyglądałam mu się do upojenia. Pomyłka wykluczona, tamten od dawna nie żyje. No to Ryjek…
Ugryzłam się w język. Chciałam powiedzieć, że Ryjek-Wagon się ucieszy, ale skoro Soames Unger znał polski język, byłoby chyba nietaktem podawać mu moją wersję nazwiska holenderskiego gliniarza. Ciekawe, swoją drogą, jak mu cokolwiek udowodnią, nazywa się inaczej, wygląda inaczej…
– I co? – zniecierpliwiłam się. – Tak tu będziemy stali, aż przyjadą po niego Holendrzy?
– Nie, to raczej on pojedzie do Holandii. A pani może wracać do domu…
Inspektor Rijkeveegeen oszalał ze szczęścia. Miał Soamesa Ungera i miał dostęp do jego pieniędzy. Odzyskał ukradziony szmal!
Jednakże ścisły związek zaginionego Meiera van Veen ze złapanym prawie na gorącym uczynku Soamesem Ungerem okazał się dość trudny do udowodnienia. Soames Unger, który w rzeczywistości nazywał się Albert Haucher i był co najmniej w połowie Polakiem z obywatelstwem niemieckim, miał dość rozumu, żeby pamiętać o rękawiczkach i nigdzie nie zostawiać odcisków palców. Meier zostawiał, Soames nie. Śladami rękawiczek owszem, siał licznie, znaleziono je w samochodzie Ewy Thompkins, na kwitku ze stacji benzynowej, na drzwiach garażu Marcela Lapointe, na odebranym złoczyńcy pistolecie, a w dodatku w chwili złapania miał te rękawiczki na rękach. Palce w naturze natomiast sprawiły kłopot.