Страница 11 из 42
I przez tak długi czas nie poznała nazwiska i adresu gosposi…?
W tym miejscu pani Jantje Parker, Amerykanka po mężu, Holenderka z pochodzenia, popatrzyła na inspektora jak na głupiego. W ciągu tych piętnastu lat była tu siedem razy i nie do gosposi przyjeżdżała, nie musiała się nią tak dogłębnie interesować. Wystarczyło jej imię i widok, Mulatka ufarbowana na rudo, trudno zapomnieć. Gosposia panią Parker znała lepiej, jej zdjęcie stało na półeczce w salonie, drugie wisiało na ścianie w sypialni, dwie przyjaciółki po maturze sportretowały się razem, na jej listach widniał adres nadawcy… Łatwo wyjaśnić znajomość poniekąd jednostro
Inspektor Rijkeveegeen czym prędzej wycofał się z odruchowych podejrzeń na tle znajomości i wrócił do tematu zasadniczego.
Ale wie, jak często gosposia przychodziła?
Pani Parker gosposi zaczynała mieć powyżej uszu.
Wie. Dwa razy na tydzień. Sprzątanie, przepierka, jakieś grubsze zakupy… Czy gosposia jest tu o coś podejrzana…?!
– Nie – powiedział w tym momencie inspektor bardzo spokojnie – ale może się okazać bardzo ważnym świadkiem. Muszę się zorientować, w jakim stopniu można jej wierzyć i jaką wiedzę ma szanse posiadać. Od kogo mam się dowiedzieć, jeśli nie od osób zaprzyjaźnionych, tak jak pani?
Pani Parker zrozumiała i przyznała mu słuszność. Gestem zaprosiła go na fotel i sama też wreszcie usiadła, bo do tej pory we wzburzeniu przemierzała ogromny salon marszowym krokiem, a inspektor grzecznie stał. Zmienił pozycję z dużą ulgą.
Zatem skąd myśl, żeby od razu zawiadamiać policję? Zaraz nazajutrz po przyjeździe?
A stąd, że po pierwsze, były umówione, a Neeltje nie nawaliła nigdy w życiu, wszelkie zobowiązania traktowała poważnie, a po drugie, zdaniem gosposi, nie ma jej od tygodnia. Samochodu też nie ma. Wyjechała i miała wypadek? Straciła przytomność albo pamięć? A dokumenty…? Zawsze woziła je przy sobie. Z całą pewnością coś się stało i pani Parker stanowczo żąda energicznej akcji!
A w ogóle kim była Neeltje van Wijk? Czym się zajmowała? Co robiła?
Dość sztywno i oficjalnie pani Parker wyjaśniła, że Neeltje van Wijk zajmowała się prawną stroną rozmaitych kombinacji finansowych. Ona sama, osobiście, nie zna się na tym, ale wie, że jej przyjaciółka była fachowcem i miała szeroki zakres zainteresowań. Krótko można powiedzieć, że dbała o praworządność.
A rodzina? Mąż, dzieci, rodzeństwo…
Mąż nie żyje już od dziesięciu lat. Uwielbiał sytuacje ekstremalne, mroźne wichry na biegunie, sztormy na oceanach, dzikie puszcze, dzikie pustynie, dzikie góry… Zginął w jednej ze swoich wypraw. Dzieci nie mieli. Rodzice nie żyją, istniał kiedyś starszy brat, ale pani Parker nie wie, co się z nim stało, zapewne plącze się gdzieś po świecie, o ile żyje. Jedna ciotka mieszka w Kalifornii, popadła w manię religijną i nawet rozmawiać z nią się nie da, pięć lat temu pani Parker spróbowała na prośbę przyjaciółki, beznadziejne, jest to osoba zbakierowana umysłowo. O dalszych krewnych nic nie wiadomo. Co to jednakże ma do rzeczy i po co policji rodzina…?
Inspektor postarał się wykrzesać z siebie tyle taktu, ile tylko zdołał.
Przykro mu niezmiernie, ale pojawiły się obawy, że pani Parker ma rację. Istotnie, nastąpił nieszczęśliwy wypadek, nie wiadomo, kim jest ofiara, ale w pewnym stopniu pasuje. Ktoś powinien ją rozpoznać, niestety, po twarzy się nie da, może pani van Wijk miała jakieś znaki szczególne…?
Pani Parker milczała przez długą chwilę, opanowując emocje.
Nie. Znaków nie miała. Ale jej ręce i paznokcie ona sama rozpozna na końcu świata. Za szkolnych czasów nawzajem robiły sobie manikiur…
Zatem pani Parker poproszona została uprzejmie o zgodę na wyjazd do Zwolle, gdzie spoczywały zwłoki tajemniczej ofiary. Pani Parker zgodę wyraziła.
Śpiesząc się jak do pożaru, inspektor Rijkeveegeen popędził do gosposi, której adres z łatwością znalazł poprzez czeki jej chlebodawczyni. Gosposia okazała się znacznie mniej oficjalna, aczkolwiek starała się zachować ostrożność i powściągliwość.
To dobre miejsce i chciałaby przy swoim zajęciu pozostać. Dzieci tam nie ma, zwierząt też nie, duże przyjęcia rzadko, a pani porządna, nie żadna bałaganiara. No owszem, apartament wielki, ale można z nim sobie dać radę. Rodzina… O, do rodziny to pani Neeltje szczęścia nie ma, już jak gosposia nastała, z bratem były kłopoty, van Bevervoorde się nazywał, to jej panieńskie nazwisko, pomstowała na niego niejeden raz i chyba coś z nim zrobili… Psychiczny…? Narkotyki…? Możliwe, gosposia nic nie wie, adwokat rodzi
– Po pierwsze, mam żonę – rzekł w tym miejscu inspektor, wzdychając – a po drugie, żeby to człowiekowi wystarczało czasu…
– O, jej wystarcza – wyrwało się gosposi. – Ale nie zawsze się układa…
Ugryzła się w język, zamurowało ją, inspektor skorzystał z okazji i wszedł na kwestię rozpoznania zwłok. Gosposia nie wpadła w histerię, zainteresowała się nawet.
– Ja to bym ją po plecach rozpoznała – oznajmiła żywo. – Ma takie coś… No, nie wiem, czy mówić, bo to… no… prywatne.
– Lekarzowi pani powie – uspokoił ją inspektor. – W cztery oczy, tyle że przedtem. Taka procedura, rozumie pani…
W rezultacie wcześniej inspektor Rijkeveegeen wrócił do Zwolle niż Marcel Lapointe do Paryża.
Procedura rozpoznawania przebiegła sprawnie. Obie panie zdobyły się na opanowanie i spokój, Jantje Parker opisała patologowi ręce i paznokcie przyjaciółki, były dość charakterystyczne, gosposia zaś wyznała wstydliwą tajemnicę, mianowicie Neeltje van Wijk na samym środku kręgosłupa miała malutkiego tłuszczaka, który ją okropnie denerwował i którego zamierzała usunąć. Zgadzało się, zwłoki miały.
Inspektor Rijkeveegeen odetchnął z bezgraniczną ulgą. Zidentyfikował swoją nieboszczkę!
Uparcie, acz z licznymi przerwami, siedziałam przy stole nad stosem śmieci.
Byłabym ten porządek zrobiła znacznie szybciej, gdyby nie to, że na wstępie znalazłam nasionka, które przywiozłam sobie od Alicji. Nie stwarzały mi wielkich nadziei, były chyba trochę niedojrzałe, a do tego zgarnięte w jakiejś takiej wilgotnej chwili, z pewnością nieodpowiedniej. Po namyśle uznałam, że co mi zależy, mogę je wysiać, najwyżej nie wyrosną, na wszelki wypadek tylko powi
– Alicja, popatrz! – wykrzyknął, rozradowany. – Tyle twoich długopisów w ogrodzie znalazłem!
Nie zabiła go. Wspomniawszy scenę, pomyślałam, że ja bym chyba zabiła, widocznie jestem od niej gorsza. Ale mogę przecież powtykać druty do wełny, mam mnóstwo, plastikowe, też w różnych kolorach…
Rzecz jasna druty oderwały mnie od porządkowania papierków. Wyszłam do ogrodu, wetknęłam je gdzie należało, wróciłam do stołu i zadzwonił telefon. Odezwała się w nim pani Gąsowska. Przez moment zastanawiałam się, kto to może być, ta Gąsowska, ale przypomniałam sobie. Matka angielskiej Jadwigi od Ewy Thompkins, rozmawiałam z nią…
– Przepraszam bardzo, ale to pani chyba dzwoniła do nas z tym o Jadzi? Szukała jej pani i zostawiła pani swój numer…
Przyznałam się od razu.
– Tak, ja. Czy coś się stało?
– My już, proszę pani, będziemy wracali do domu, bo to jakaś dziwna historia i nic z tego nie rozumiemy. Ale może pani coś wie? Jadzia dzwoniła dziś rano, taka jakaś zdenerwowana, i tak jakoś rozmawiała… Że nie wie, co robić. Bo jak pani coś wie, to może pani poradzi?
– Myślałam, że wiem, ale chyba trochę pokręciłam – wyznałam z westchnieniem. – A gdzie pani córka teraz jest?
– W domu już jest. Znaczy tam, w Anglii, w domu. Już wróciła i nie będzie więcej się chować u Justysi, bo to na nic, już tam policjant u niej był, ale nawet jej bardzo nie przepytywał. Nawet taki całkiem sympatyczny.
– To w czym problem? I co miałaby robić?
Pani Gąsowska z drugiej strony była wyraźnie zmieszana.
– No, jak już raz pani w nerwach powiedziałam, to powiem i dalej. O tę Ewę chodzi. Gdyby ją pytali, nie wie co mówić. Bo ten cały Thompkins za parę dni wraca, Jadzia może przed nim udawać, że po angielsku nie mówi i nic nie rozumie, ale przed policją…? Bo ona trochę mówi. I bardzo dobrze wie, że ta Ewa z kochasiem pojechała, a nie służbowo, znaczy najpierw do niego, a potem z nim, więc żeby mąż się, broń Boże, nie dowiedział. Tam o pieniądze idzie, on jest strasznie bogaty, ten mąż, i niemożliwie skąpy, a jakąś taką umowę mają, że jakby rozwód przez nią, to jej się nic nie należy. Więc wcale nie chce rozwodu. To co ona ma robić? Jadzia, znaczy?
– Niech dalej udaje, że nie mówi i nic nie rozumie – poradziłam bez namysłu.
– Na taką rzecz to i ja sama ją namawiałam, ale o co tu w ogóle chodzi? Dlaczego policja? Czego ta policja może chcieć? Czy coś tam się stało okropnego? Bo Jadzia nie wie.
– A czym ta Ewa odjechała z domu?
– Swoim samochodem odjechała…
– Jakim?
– A, tego to ja nie wiem. Jadzia mówiła, że taki duży, elegancki, ciemnozielony.
– A nie mówiła przypadkiem, jak ten gach Ewy wygląda?
– A bo co się stało? Co to za różnica, jak on wygląda…?
Zdecydowałam się na ujawnienie doznań własnych. Tego mi żadne prawo zabraniać nie może!
– Bo ja, proszę pani, rzeczywiście coś wiem. I powiem pani, ale najpierw muszę wiedzieć, jak wygląda ten tajemniczy adorator.
Pani Gąsowska wahała się przez chwilę.