Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 37 из 39



Usiadłam na łóżku, opuściłam nogi na podłogę i podparłam dłońmi brodę. Diabli nadali, gdzie mogłyśmy utknąć tę roziskrzoną zarazę? Proponowałam szufladkę sekretarzyka, ale nie miała klucza, Krystyna wymyśliła wazonik do kwiatków, nie mieścił się w nim, bo wazonik był mały. Pod poduszką…? U niej czy u mnie…?

Pomacałam pod poduszką, uniosłam i zajrzałam, diamentu nie było, nie zsunął się na dół, bo nic mnie nie gniotło. Zmiłuj się Panie, czy teraz zaczniemy szukać go na nowo…?!

W drzwiach do mojego pokoju pojawiła się nagle moja siostra, rozczochrana i w szlafroku.

– Ty, gdzie on jest? – spytała z wyraźnym niepokojem. – Co myśmy z nim zrobiły?

– No właśnie, jak widzisz, siedzę i myślę – odparłam, nie zmieniając pozycji. – Pod moją poduszką nie…

– Pod moją też nie. Słuchaj, czy nie wspominałaś o żłobie w oborze?

– Wspominać, wspominałam, ale do obory nie poszłam. Zdaje się, że w ogóle nigdzie nie wychodziłyśmy…?

– Owszem, do łazienki. Ale nigdzie dalej. Chyba że poszłaś do obory, jak już spałam…?

– A on został u mnie?

– No pewnie, że u ciebie, losowałyśmy…

Przypomniało mi się, oczywiście, losowałyśmy, która z nas ma go strzec, i padło na mnie. Ale Krystyna również wybierała miejsce, a co do obory…

Podniosłam się z łóżka, włożyłam szlafrok i zeszłam na dół. Elżusię znalazłam w kuchni, ucieszyła się bardzo, że wreszcie zjemy śniadanie.

– Kto dzisiaj doił krowy? – spytałam bez wstępów.

– Ja. Jak zwykle. A co…?

– Czy jak Elżusia doiła, to myśmy już spały?

– Gdzie tam! I światło się paliło, i tupanie było słychać… A co…?

– A Elżusia była potem w oborze bez przerwy?

– No pewnie, że bez przerwy, nie daję rady inaczej. A co…?

– A czy ja tam przyszłam?

Elżusia zdumiała się tak, że czajnik omal nie wyleciał jej z rąk.

– A czy Joasia… nie, zaraz, która to? Krystyna…?

– Joa

– To Joasia sama nie wie, czy była w oborze? Nie była, od razu mogę powiedzieć. Żadnej z was nie było, a jak wróciłam, to wyście już spały. A co…?

– Nic – odparłam z ciężkim westchnieniem. – Kłócimy się o to, Kryśka mówi, że byłam, a mnie się wydaje, że nie.

– To i dobrze się Joasi wydaje, nie była. Chodźcie zaraz na śniadanie, jajecznicę z żółtym serkiem wam zrobię, tak jak lubicie.

– Tylko niedużo, bo zdaje się, że nie będziemy miały apetytu…

Wróciłam na górę, Krystyna siedziała na moim łóżku w identycznej pozycji, jak ja poprzednio, i rozmyślała intensywnie, ze zmarszczonym czołem.

– Przeszukałam już twoje walizki i sprawdziłam kieszenie we wszystkich łachach. Nigdzie go nie ma. Co, u diabła, mogłyśmy z nim zrobić?

– Obora odpada – powiedziałam prawie równocześnie. – Nie było mnie tam. Z czego wynika, że do szukania pozostaje nam ograniczona przestrzeń. Zaczynamy od razu?

– A jak? Takie rzeczy, których nie znajdzie się od razu, giną na zawsze. Nie zamierzam głupio ryzykować.

– Dobra, wobec tego sprawdzamy wszystko metodycznie.

Tym razem wiedziałyśmy przynajmniej dokładnie, jakiej wielkości jest poszukiwany przedmiot. Podzieliłyśmy pokój na metry kwadratowe i w ponurym milczeniu zaglądałyśmy wszędzie, gdzie mogły się zmieścić dwa jajka razem. Krzykiem z góry poprosiłyśmy Elżusię o drobne opóźnienie śniadanka. Darła się Krystyna, ja zaś mamrotałam pod nosem różne prognozy na tle głodowej śmierci, bo nie ma obawy, żadne pożywienie przez gardło nam nie przejdzie…

– Czy rękawiczkę też zgubiłaś? – spytała kąśliwie Kryśka, grzebiąca w mojej torebce, napotkanej w jej kwadracie. – Masz tylko jedną? Gdzie druga?

Oderwałam się od obmacywania wierzchu szafy, stojącej w moim metrze kwadratowym, i zlazłam z krzesła. Przez całe dwie sekundy przyglądałam się rękawiczce, po czym właściwy błysk we mnie nastąpił. Padłam na kolana i zza nogi tejże szafy wyciągnęłam dużą zamszową bułę. Rozciągliwą rękawiczkę, do której sama przed paru godzinami siłą wepchnęłam diament.

– Elżusiu!!! – wrzasnęła Krystyna ku dołowi w następnych dwóch sekundach. – Błagamy o podwójną jajecznicę!!! Ze stu jajek i dwóch kilo sera!!!

– Słuchaj, to jest niemożliwa rzecz – powiedziałam, ochłonąwszy ze strasznych emocji. – Nie możemy przeżywać takich stresów dzień po dniu. Co z tym gównem zrobić?

– Ładny on jednak – stwierdziła moja siostra, zaglądając do rękawiczki. – Skoro już padło na ciebie, włóż go tam, gdzie trzymasz na przykład paszport. Albo książeczkę czekową. Tego na ogół nie gubisz.

– Tam gdzie pieniądze – postanowiłam. – Pieniędzy używam częściej niż paszportu i też ich raczej nie gubię.



Zeszłyśmy wreszcie na to skomplikowane psychicznie śniadanko, pozostawiwszy skarb w mojej torebce, dostatecznie pakownej, żeby zmieścił się w niej nawet tuzin diamentów. Krystyna, na wszelki wypadek, porządnie zamknęła okno.

Zatroskana Elżusia krzyki z góry potraktowała poważnie i nasz posiłek parował w wielkiej, kopiastej salaterce. Nie pojmując osobliwych skoków naszego apetytu, dołożyła do tej jajecznicy kiełbasę, szynkę i fenomenalnej jakości pasztetówkę własnej roboty. Oraz marynowane grzybki, korniszonki i sałatkę z pomidorów. Otworzyłam usta, żeby zaprotestować przeciwko tej przesadzie, i nagle poczułam, że nic podobnego, żadna przesada, czuję w sobie wilczy głód i gotowa jestem zjeść to wszystko sama, bez udziału Krystyny. Stanowiłam otchłań, a nie człowieka.

– Stresy niewątpliwie skracają życie – powiedziałam z przekonaniem. – Ale za to cholernie dodają apetytu.

– Zgadzam się i nie zamierzam być grzeczna i dobrze wychowana – odparła moja siostra z pełną gębą.

Elżusia przyglądała się nam z zachwytem i rozczuleniem, kiedy pożerałyśmy całe to bogactwo na stole. Krystyna próbowała coś powiedzieć i omal się nie zadławiła.

– Pół litra – wycharczała z trudem. – Nasze rodzime, krajowe, ojczyste, tradycyjne pół litra! Na kolację! Zaraz ktoś pojedzie kupić.

– Nie potrzeba – odparła Elżusia, zdumiona jej nagłym wybuchem alkoholizmu. -Jest w lodówce, nawet parę butelek. A co się stało, bo wy przecież tego nie pijecie?

Jak zwykle, rozumiałam Krystynę doskonale. Przezornie najpierw przełknęłam.

– Musimy uczcić wydarzenie – wyjaśniłam. – Nic na świecie nie przebija naszej polskiej wódki.

Elżusia była dobroduszna i macierzyńska, ale nie głupia.

– Znalazłyście ten skarb? – ucieszyła się.

– I gdzież on był?! Jakże wygląda?! Pokażecie wszystkim?

– Wszystkim nie – odparła Krystyna głosem już dość swobodnym. – Tylko osobom zaufanym. Dużo do oglądania nie ma, ale za to efektowne.

– I niech Elżusia na razie nikomu nie mówi – dodałam. – Przy kolacji powiemy, ale wyłącznie rodzinie Kacperskich.

– Przy kolacji! – wykrzyknęła rozanielona Elżusia. – No to zrobimy kolację, że ho, ho!

Zanim doszło do kolacji ho, ho, omówiłyśmy sprawę między sobą. Była to kontynuacja nocnych rozważań.

Ten upiorny diament zaczynał nam się coraz bardziej podobać. Samo patrzenie na niego sprawiało przyjemność, a myśl, że należy do nas, wprawiała w euforię. Przeciąć go…? Może i zyska na wartości, ale straci ten niesamowity błysk ze środka, błysk, chwytający za serce i dławiący w gardle. Szkoda. Cholerna szkoda…

Nagle zrozumiałam, że można kochać diamenty. Pojęłam także, w jednej eksplozji natchnienia, dlaczego dotychczas nie został przecięty. Przecież, poza pra… ile tam jeszcze tych pra… a, tyle samo co przy Klementynie, cztery pra… dziadkiem Ludwikiem de Noirmont, dysponowały nim wyłącznie kobiety, po tych kobietach dziedziczyłyśmy cechy i niewątpliwie stosunek do klejnotu. Któraż, na miły Bóg, zdobyłaby się na zniweczenie tego uroku…?!!!

– Żadna, jak widać – powiedziała Krystyna, wyzuta z wątpliwości, czy na pewno nasza myśl biegnie tymi samymi drogami. – I coś mi się wydaje…

– Dobrze ci się wydaje. Obejrzyj może te znaczki…

– Przecież sama mówiłaś, że one Kacperskich!

– Nie wszystkie. Nie powiem, gdzie je Kacperscy mają, bo po co mam się wyrażać w obliczu arcydzieła natury. Za wycenę i sprzedaż należy ci się, o ile wiem, dziesięć procent, też pieniądz…

– Żal mi.

– Opanuj się. Mnie też żal komódki po pani de Pompadour. Przodków na rynek nie wypchnę, ale ten zegar z holu…? A jeśli Kacperscy pary z gęby nie puszczą, może Heaston kupi całą posiadłość?

– Chyba już nie. Taki głupi to on nie jest. W dodatku połapie się, że mamy diament, i spróbuje nas wymordować, a co najmniej go rąbnąć. Będziemy go miały na karku bez przerwy…

– Bez przerwy to nie. Jest nas dwie, a on jeden.

– Z przerwami też nie chcę. Czekaj, nie wiem, co zrobić. Pierwsza sprawa: idziemy w ślady przodków czy zastosujemy jakąś odmianę?

Wiedziałam, co ma na myśli. Zanosiło się na powtórzenie historii, każdy kolejny posiadacz diamentu poprzestawał na ukryciu go głęboko i, być może, oglądaniu od czasu do czasu, rezygnując z i

– I tak dobrze jeszcze, że nie ciąży na nim żadna klątwa – powiedziałam ponuro. – Mamy swobodę działania, bez obaw, że szlag nas trafi. Co nie przeszkadza, że też nie wiem, co zrobić. Zważywszy, iż chodziło nam o szmal, zastanowiłabym się teraz poważnie, czy nie wydoimy niezbędnych sum ze spadku, bez diamentu. Będziesz mieszkała w zamku?

– Zgłupiałaś?

– No właśnie. Na diabła nam Noirmont?

– A jak nikt nie zechce kupić?

– To niech stoi, przecież go nie podpalimy. Spróbujemy upły

– A do niego się przyznamy? – spytała Krystyna, wskazując palcem lśniącą bryłę, znów leżącą na środku stolika.

– Chyba trzeba ze względów reklamowych. Dyplomatycznie. I dopiero jak wymyślimy kryjówkę, bo pod szafą u Kacperskich, to raczej nie najlepsze miejsce.

– A gdybyśmy zdecydowały się na sprzedaż, też musi zostać ujawniony. No dobrze. Zaczniemy od Kacperskich, może coś doradzą…