Страница 15 из 39
– Aktu zgonu markiza de Rousillon tam przypadkiem nie ma? – spytałam podejrzliwie.
– Na razie nie widzę, ale może byś się tak trochę zastanowiła. Pożyczył tę kobyłę, jak, przepraszam…? Razem z diamentem?
Dotarło do mnie i rąbnęło jak obuchem.
– O, cholera… Może to jest właśnie ta chwila, kiedy diament zginął…? Wszystko o markizie!
– Gówno mamy o markizie. Ale zwracam ci uwagę, że sokoły wróciły na miejsce, leżą tu, na stole. To jak to sobie wyobrażasz, pożyczył z diamentem i oddał bez? I prababcia nic na to nie powiedziała? Sprawdź w ogóle, która to była, na pokwitowaniu jest data.
Sprawdziłam. Rzecz miała miejsce za życia pra-pra-pra-prababki Klementyny, małżonki owego Ludwika, który kombinował z Mariettą. Niemożliwe, żeby własnej żonie nie przekazał wiedzy o diamencie!
Zajrzałam do dziury.
– Ty, tam jest coś jeszcze! Następny wycinek z prasy!
– Wszystkiego przeczytać nie zdążyłam – usprawiedliwiała się Krystyna. – Leciałaś jak z pieprzem. Widzę więcej świstków, duża ta dziura. Jeśli diament miał takie rozmiary…
– O ile pamiętam, pan Meadows twierdził, że był prawie jak pięść – przypomniałam. – Mógł skusić każdego, także markiza, ale na razie nie rzucajmy kalumnii. Pokaż…
Kolejny wycinek prasowy, drukowany petitem, zawiadamiał o licytacji za długi mienia markiza de Rousillon w dniu 25 marca 1906 roku. W dwa tygodnie po wypożyczeniu książki o sokołach!
Popatrzyłyśmy na siebie ze zgrozą.
– To już rozumiem – powiedziała Krystyna ponuro. – Diament poszedł na licytacji. Ten ktoś, kto kupił zabytek, miał przyjemną niespodziankę…
– Głupiaś! – rozzłościłam się. – Nadzienie schował sobie, a książeczkę oddał, tak? Puknij się! Obecność tego tutaj o czymś chyba świadczy?!
– Może i świadczy, ale o czym? Zamyśliłam się, wciąż pełna irytacji.
– Jedno z dwojga: albo nie poszło na licytacji i zostało w resztkach bezwartościowego mienia, albo na tej licytacji był ktoś z rodziny i sam to kupił. Może prababcia osobiście tam pojechała…
– E tam! – przerwała żywo Krystyna. – Jeśli mnie pamięć nie myli, miała w tym czasie wnuczkę pod ręką, prababcia Justyna tu się mocno plącze. Wysłała Justynę. Czy tam ktoś nie umarł…? O, kuzyn Gaston! Jak miał na imię markiz…?
Zajrzałam do notatki prasowej.
– Filip. To nie on.
– W takim razie kupił to kuzyn Gaston i ktoś go zabił…
– Właśnie nie zabił.
– Owszem, zabił. Tylko nie ten jakiś, a zapewne kto i
– Znów mam lecieć…?
– A co, samo przyjdzie…?
Poleciałam, nic i
Zaczęła coś mówić od razu, zaledwie weszłam z plikiem papierów w objęciach, ale zamknęłam jej gębę. Skoro już latam po całej budowli, niech to przyniesie jakiś pożytek. Usłałyśmy stół szpargałami, z listem prababki Justyny na czele.
– Rzeczywiście, kuzyna Gastona nie zabił, za to uciekł do Ameryki – przyznała Kryśka. – Kto, ten zdobywca diamentu? I czy w ogóle Gastona ktoś zabił? Zważywszy upodobania minerału, powinien.
– Zanim się dokopiemy do Gastona, leć teraz ty – zażądałam, czując w nogach własną krzywdę, bo schody na drugie piętro wygodne nie były. – Klucze od piwnicy mamy, przynieś wina. Służby o północy fatygować nie będziemy.
– Sądzę, że i kieliszki się przydadzą…? Poczytaj sobie przez ten czas…
Nie dziwiłam się, że usiłowała powitać mnie kolejną sensacją. Mały kwitek z dziury informował, że dzieło o sokołach nabył na licytacji antykwariusz, który zaraz potem umarł, pozostawiając wielce niepokojący list. Kopię listu, sądząc z charakteru pisma, sporządziła prababcia Justyna i wreszcie można było zrozumieć jej obsesję na tle trucizny w sokołach. Antykwariusz też miał obawy, a w dodatku padł trupem…
Jeszcze jeden wycinek prasowy doprowadzał wreszcie do kuzyna Gastona. Wicehrabia Gaston de Pouzac zginął tragicznie na skutek nieszczęśliwego wypadku we własnym domu, gdzie zleciał mu na głowę marmurowy Tezeusz z Minotaurem. Istniały podejrzenia zabójstwa, ale wnikliwe dochodzenie wykazało prawdę. Mimo różnych niepokojących drobiazgów, znanych policji, posądzenie nie padło na nikogo. Śledztwo prowadził pan komisarz Simon.
– Na pana komisarza Simona też chyba nie mamy żadnych szans – powiedziałam do Krystyny, wracającej z butelką, kieliszkami i korkociągiem. – Dzielą nas od niego dwie wojny światowe, a Francja to nie Anglia. Wątpię, czy drugi raz spotka nas to samo szczęście.
– Spróbować nie zawadzi – odparła moja siostra i ustawiła wszystko między papierami. – Ciekawe, czy nam się uda z tym korkociągiem, nie ma dźwigni. No? I co ty na to teraz?
– Jeszcze nie znalazłam żadnego pisma dla pamięci od prababki Klementyny. I nic od Florka. A powi
– Ale widać coś dalej, rozpycha strony. Zajrzyj jakoś ostrożnie, bo diabli wiedzą jak tam jest z tą trucizną.
Wkręciła korkociąg i ze sieknięciem zaczęła wyciągać korek. Przyglądałam się temu z zainteresowaniem. Jakoś jej szło.
– Wyłazi – powiedziałam pocieszająco i zajrzałam do dalszego ciągu księgi, już poza dziurą.
Można powiedzieć, że tkwiła tam brakująca reszta. Pra- i tak dalej -babka Klementyna zostawiła cały elaborat w punktach, przeznaczony dla wtajemniczonych, bo słowo „diament” nie zostało tam użyte ani razu. Wyjaśniała pochodzenie i sens kawałka korespondencji od tej jakiejś baby, pyskującej na brata, była to margrabina d'Elbecue, z domu Ludwika de Noirmont, która, owdowiawszy, wróciła do siedziby przodków i bardzo niechętnie płaciła braterskie długi. Jej brat, ówczesny hrabia de Noirmont, wrócił właśnie z Indii, ciężko ra
– Wrócił bez diamentu i diabli ją wzięli – skomentowałam w tym miejscu. – Głupio stracił rodzi
Krystyna delikatnie popijała wino, czytając równocześnie ze mną.
– Czekaj, kto to był Florek? Znam to imię, plącze mi się…
– Twoja niechęć do wszelkiej historii zaczyna przesadzać – skarciłam ją ze zgorszeniem. – Najstarszy Kacperski, ojciec Jędrusia. Miałby teraz… zdaje się, że około stu dwudziestu lat.
– W takim razie powątpiewam w ojcostwo, to po pierwsze, a po drugie, jaki znowu najstarszy? Miał chyba ojca i dziadka, sroce spod ogona nie wyleciał. Oni z pewnością byli starsi od niego.
Wiedziałam więcej od niej, bo od dzieciństwa z przyjemnością słuchałam opowieści z dawnych lat, wolałam je niż bajki. Kryśka zaś unikała ich jak ognia. Majaczyły mi się tajemnicze i skomplikowane historie.
– Primo, Jędruś ma teraz koło sześćdziesiątki, chociaż wcale na to nie wygląda…
– Fakt – przyświadczyła Krystyna. – Trzyma się doskonale.
– Więc Florian Kacperski, w chwili jego urodzenia też mniej więcej w tym wieku, mógł go spłodzić i nie szkaluj człowieka. Ale istotnie, nie spłodził. Adoptował. Jędruś był synem jego młodszej siostry… nie, zaraz, nie siostry, tylko siostrzenicy, o ile pamiętam. Coś tam było nieślubne, chyba właśnie Jędruś, i Florek już po wojnie musiał go adoptować, żeby po nim dziedziczył. Tym sposobem nie stracili Perzanowa.
– Co, do licha, Florek Kacperski z Perzanowa robił w Noirmont…?!
– Nie do wiary, żebyś do tego stopnia nic nie słyszała, jak do mnie gadali!
– Specjalnie się nie starałam…
– Idiotka.
– A skąd miałam wiedzieć, że to będzie potrzebne! Nie pyskuj, tylko wyjaśniaj! Bo nie dam ci wina, sama wszystko wytrąbię!
– Już i tak załatwiłaś połowę… Florek, ty oślico, przez pół życia był zaufanym sługą pra-pra-pra…
– Daruj sobie te wszystkie pra, wiadomo, że mówimy o przodkiniach z zamierzchłych czasów.
– …babci Klementyny. I tu mieszkał, w Noirmont. Zdaje się, że w rodzinie Kacperskich wszyscy znali francuski, przez kontakty z Przylesiem, tak mi to jakoś wyszło. Jako sługa, ze starą klucznicą mógł mieć liczne kontakty, a ona pewnie cieszyła się, że ma do kogo ględzić. Wygląda na to, że była prawie naocznym świadkiem zalęgnięcia się w rodzime diamentu. Gniew margrabiny na brata mówi sam za siebie.
– Dobra, rozumiem. Czytamy dalej.
Dalej prababka Klementyna informowała, z dużym przeskokiem w czasie, że pomocnik jubilera, niejaki Michel Trepon, jej zdaniem jest idiotą, ale kuzyna Gastona rzeczywiście nie zabił. Rozmawiała z nim osobiście, jest stara, zna się na ludziach, w tej kwestii nie kłamał. Prawdę mówił także o poniesionej stracie, chociaż istnieją wątpliwości…
– Czekajże, co za Trepon znowu? – przerwała z irytacją Krystyna. – Takiego do tej pory nie było. Kto to jest?
– Pewnie ten, o którym pisała prababcia Justyna. Kuzyna Gastona nie zabił. Pomocnik jubilera, to mi się wydaje podejrzane.
– Mnie też. Poniósł stratę. Cholera, gubili ten diament zgoła maniacko!
– Prababcia Klementyna powątpiewa – zwróciłam jej uwagę. – Czekaj, w czym rzecz…? A, burza na morzu…
Na morzu stracił wszystko, co miał, pytanie, co miał. Prababcia krzyżyka na tym nie stawia, może niesłusznie. Reszta już do niej nie należy, bo jest stara i szykuje się opuścić ten padół, w każdym razie nie ma i nie było w tym żadnej hańby, bo darowizna była dobrowolna i jeśli już ktoś został w tym skompromitowany, to raczej pani de Blivet, a nie nasz przodek.
Z różnych drobnych, marginesowych uwag wyraźnie wynikało, że prababcia nie miała pojęcia, w jaki sposób diament opuścił najpierw Indie, a potem Anglię i przeniósł się do Francji. Nie obchodziło jej to, a jej małżonek, hrabia Ludwik, z pewnością nie zwierzał się z kontaktów z Mariettą. Nawet jeśli z wycinków prasowych, opiewających katastrofę i klątwę, wyciągnęła własne wnioski, zachowała je dla siebie.
– Widzę nasze nadzieje, świńskim truchtem odbiegające w kierunku horyzontu – powiedziała Kryśka zgryźliwie. – Co tam jest dalej?