Страница 13 из 39
– My, proszę dziadka, też nie jesteśmy takie znowu cudowne – odparła Krystyna. – Ciężko z nami wytrzymać. Kilka dni, to jeszcze, ale na dłużej…
– Szukałyście czegoś prawda? Coś było wam potrzebne z dokumentów rodzi
Za Arabellę robiła już teraz ona, więc mogłam sama odpowiedzieć.
– Tak – przyznałam. – Ten jeden moment połączenia rodzin, brakowało mi tego, bo ja rzeczywiście zajmuję się historią. W Noirmont jest straszliwy bałagan w papierach, w Polsce przepadło prawie wszystko, a tu…? Istne cudo! Nawet gdyby dziadek nie chciał, to ja przyjadę w tym grzebać! Tu się dowiedziałam, ile kosztowały guziki niciane do poszewek sto dwadzieścia lat temu!
Kryśka popatrzyła na mnie z podziwem, podziw był bez sensu, nie musiałam niczego udawać, naprawdę zachwycały mnie takie informacje! Obok tych guzików znalazłam czas i koszt naprawy jednej nogi od krzesła, rzeźbionej i polerowanej, w czystym drewnie, bez forniru. Dziadek bawił się znakomicie.
– Guziki niciane…! Jak wy świetnie mówicie po angielsku! Skąd wam się to wzięło?
– Do czegoś przecież trzeba mieć zdolności – westchnęła Krystyna smętnie. – My mamy do języków. Po francusku mówimy jeszcze lepiej, nie wspominając o polskim.
– Szkoda, że nie jestem bogatszy – powiedział dziadek z wielkim żalem. – Podzieliłbym majątek…
– Dobrze, że Williamek tego nie słyszał – rzekła Krystyna, idąc po schodach na górę. – Trafiłby go szlag na samą myśl. I po cholerę byłaś taka czarująca, aż mi się niedobrze robiło, już się bałam, że dosiedzimy do rana!
Zdziwiłam się szczerze.
– Ja? Miałam wrażenie, że ty. Prababcia Arabella do pięt by ci nie sięgnęła!
– A, cholera, lubię tego staruszka. Chciałam być nadęta i antypatyczna, ale chyba mi nie wyszło. A ssie mnie do listu prababci Justyny!
– Ciebie…! A co ja mam powiedzieć?!
– To trzeba było nie ględzić o guzikach, nogach, jajkach i udźcach baranich…!
List pra- i tak dalej -babci Justyny pogodził nas, zanim zdążyłyśmy się pokłócić rzetelnie, czego już chyba obie byłyśmy spragnione. Usiadłyśmy nad nim zgodnie.
„Mój najdroższy – pisała prą- i tak dalej -babcia niewątpliwie do narzeczonego, Jacka Blackhilla. – Mam nadzieję, że pamiętasz, dlaczego przyjechałam do Anglii, mówiłam Ci o tym. Na wszelki wypadek przypominam. Chciałam odnaleźć tego osobnika, posłańca jubilerskiego, a że znalazłam Ciebie, to już druga sprawa. Otóż okazuje się, że on wcale nie wyjechał z Francji, dopiero później uciekł do Ameryki. Okazuje się także, że od tej dziewczyny usłyszałam prawdę, on wcale nie zabił mojego kuzyna Gastona. Co do trucizny w sokołach, to chyba jednak jej nie ma, ale tego nikt nie jest pewien. To w ogóle długa historia i opowiem Ci ją osobiście"…
– No i masz – warknęła Krystyna. – Jak Boga kocham, na widok ptaszka będę gryzła!
– W towarzystwie – mruknęłam. – Ja też…
… „Teraz jadę do Polski, do rodziców. Mój ojciec już wyzdrowiał. Babka próbuje dostarczyć mi zajęcia w bibliotece, ale to nic pilnego. Napomykałam Ci o klejnocie rodzi
Popatrzyłyśmy na siebie.
– Wariatka – powiedziałam z gniewem. – Kiedy ona to pisała?
– Z szacunkiem dla babci – skarciła mnie Krystyna. – Wydaje mi się, że napisała datę. Ten bazgroł to jest chyba szósty maja 1906 roku.
– Aaaa, początek wieku! No dobrze, i
– Na moje oko… pomijam oczywiście sokoły, od których w końcu szlag mnie trafi… klejnot rodzi
– A potem nagle przestało być wiadomo… Co za facet miał zabić jej oraz naszego… kuzyna Gastona…? Było gdzieś coś na ten temat?
– Nic takiego nie widziałam. Za to znów widzę tę upiorną bibliotekę, ona mi się chyba zacznie śnić noc w noc. Wyjątkowo przyznaję ci słuszność, trzeba cholerę odwalić. Dobra, jutro umizgam się do dziadka, a pojutrze jedziemy…
– Kulturystyka i podnoszenie ciężarów – powiedziała z rozgoryczeniem Krystyna w tydzień później. – Nigdy nie były to moje ulubione dyscypliny sportowe. Słuchaj, może dla odpoczynku poszukajmy czegokolwiek gdzie indziej?
– Chyba jajek w kurniku – mruknęłam gniewnie. – Byłaby to wyraźna odmiana.
Zbliżałyśmy się do końca trzeciej, najdłuższej ściany, mając przed sobą jeszcze tylko czwartą, najkrótszą, bo okie
Uczyniłam uwagę pocieszającą.
– Wielkie nadzieje widzę w ich cenie. Nie było w testamencie zastrzeżenia, że nie wolno nam ich sprzedawać, a czy ty masz pojęcie, ile to jest warte? W średniowieczu za jedno takie dzieło, ręcznie pisane i ozdobione malarstwem, można było kupić dwie dobre wsie, a teraz to nawet zdrożało. Jeśli nie znajdziemy tego parszywca…
– Określasz tym czułym mianem klejnot rodzi
– A ty byś go określiła inaczej? Zaczynam tracić sympatię do niego. Jeśli go nie znajdziemy, urządzimy aukcję na ten cały interes i też wzbogacimy się nieźle. Białe kruki tu stoją, jeden za drugim.
– Nie mów do mnie na temat ornitologii!
– Zatem i jajka nam odpadają, kury to ptaki…
I tak zresztą ona miała jakieś powody do zadowolenia. W przeglądanych porządnie książkach znalazłyśmy istną kopalnię lecznictwa ziołowego. Przy Andrzeju Krystyna nieźle się poduczyła, umiała docenić niektóre zestawy i recepty. Dwa kolejne olbrzymie zielniki z zasuszonymi roślinami w doskonałym stanie musiałyśmy sfotografować strona po stronie, bo powietrze owym przyrodniczym eksponatom nie wychodziło na zdrowie, a nawet ja widziałam, że miały swój sens. Któraś prababcia… czy może miejscowa znachorka, klucznica, jakaś niegłupia osoba w każdym razie, potrafiła zdobyć i zaprezentować to samo zielsko, zbierane w różnym czasie, i opisać różnice. Po dniu słonecznym o zachodzie słońca wygląda oto tak, a o poranku lub też w dzień pochmurny całkiem inaczej. Okresy kwitnienia… Kwiatki lecznicze, a nasionka szkodliwe, korzeń w lecie i korzeń późną jesienią, uszkodzony, z którego wyleciało wszystko co dobre i cały, nieskazitelny, bezce
– Wypisz wymaluj, jak bursztyn – zauważyłam w podziwie. – W siedemnastym wieku umieli go kleić, a potem próżnia kosmiczna, aż do żywic epoksydowych.
– W tym się akurat zbiegamy – przypomniała Krystyna. – Wiem coś niecoś na ten temat.
– No więc właśnie! – rzekłam z triumfem, sama nie bardzo wiedząc, co mam na myśli.
Na przeklęte sokoły trafiła Krystyna. Wywlokła z półki ciężkie dzieło, usiadła z nim na ziemi, odchyliła okładkę i wydała z siebie straszny krzyk.
– Aaaaaaa…!!! Mam to gówno…!!!
Rzuciłam się ku niej, gubiąc Żywoty Świętych, rozpęd wzięłam za duży i wpadłam jej na głowę. Podparła się, a ciężka kobyła wyleciała jej z rąk i częściowo ujawniła zawartość. Z daleka było widać, że wypchana jest obficie dodatkową treścią.
Z wzajemnych wyrzutów zrezygnowałyśmy od razu. Jeszcze nie zdążyłam usiąść obok niej, a już zajrzałam pod okładkę.
Dzieło miało tytuł długi i skomplikowany, a oznaczał on, iż utwór traktuje o polowaniu z sokołami i tresurze drapieżnego ptactwa, w tym głównie owych sokołów. Wizerunek dwóch sokołów widniał pod tym jak byk, realistyczny prawie jak zdjęcie.
– Od dziś mogę patrzeć na kury i zbierać jajka – oznajmiła Krystyna uroczyście.
Niecierpliwie, dziko przejęte, stukając się głowami, otwarłyśmy to dalej. Pohamowałyśmy chęć szarpania ku sobie, bo środek wydawał się dziwnie kruchy, brzegi kartek strzępiły się drobniutko, a część była sklejona. Z łatwością otwierało się tylko tam, gdzie wetknięto różne papiery luzem. Znieruchomiałyśmy obie równocześnie.
– Ty, było gadanie o truciźnie… – zauważyła Kryśka podejrzliwie i niepewnie. – To historyczne. Wiesz coś o tym? Może włożyć rękawiczki…?
Pośpiesznie poszukałam w pamięci.
– Katarzyna Medycejska usiłowała otruć Henryka IV, wabiąc go książką o sokołach i polowaniu. Jest to fikcja literacka, ale jakieś głupie plotki podobno krążyły. Technicznie jest to o tyle głupie, że czytający miał lizać palce, żeby odwracać kartki, bzdura, dużo by mu pomogło lizanie, sama widzisz.
– Może pomagało, jak ten klej był świeży…?
– To i trucizna już nie młoda… A w ogóle zwariowałaś, mówię ci, że to była plotka!
– W każdej plotce coś tam siedzi, nie ma dymu bez ognia, a gadanie o gotowaniu na ognisku sama wiesz, ile jest warte. Jak się dymi, zawsze człowiek rozdmucha. Ja tam nie wiem, przed lizaniem radzę ci się powstrzymać.
– Mogę bez trudu – zapewniłam ją i podniosłam kartkę, która wypadła na samym wstępie, prawie spod okładki. – Czekaj, opanujmy się, chwila jest wielka. Pamiętam notatkę praprababci, że wszystko w sokołach, zacznijmy metodycznie, co to jest? Jezus Mario…!
– Która, pokaż… Klementyna!
„Ostrzegam moich potomków – zaczynała prababcia przerażająco. – Ta książka mogła należeć do Katarzyny Medycejskiej. Kartki w niej zlepił mój mąż, Ludwik de Noirmont, a potem ja sama zwyczajnym klejem bez żadnej trucizny. Jednakowoż nikt nie wie, czy w dawnych czasach nie pomazano ich trucizną. Przeto na wszelki wypadek zalecam uwagę, nie tykać ust palcami, a karty rozdzielać nożem. Może to przezorność zbędna, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże. Klementyna de Noirmont".