Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 37 из 43

Podporucznik Jarzębski w pośpiechu dojechał na Ursynów i pod wskazanym adresem nikogo nie zastał. Na liście lokatorów odczytał, iż w lokalu numer 12 na ulicy Przybylskiego mieszka jakaś A

– Ale jego może nie być – dodał. – Na studia się dostał i wieczorami ćwiczenia miewa, a matka w ogóle wyjechała na wczasy. No, może nie na wczasy, do Francji, do jakiejś przyjaciółki i wraca za dwa tygodnie. Więc jak go nie ma, to nikogo nie ma, ale on wróci i zezna, co trzeba.

– On ma więcej rodziny? – spytał Jarzębski podstępnie.

– Kuzyna jakiego albo co?

– Ma brata. Ale brat starszy, mieszka oddzielnie.

– Na Poznańskiej może?

– Na Poznańskiej. A co…?

– Nic. Ten świadek nam potrzebny, więc sprawdzaliśmy i jest drugi Grodziak, Adam.

– Adam, zgadza się, To brat.

W podporuczniku Jarzębskim zaczęło kiełkować szczęście i w upojeniu wrócił na Ursynów. Trochę te podróże potrwały, zrobiło się późno, zawahał się, dzwonić i ujawnić się już na dole czy też wedrzeć się pod same drzwi fortelem. Problem rozstrzygnęło dziecko z psem, wracające do domu, nie poświęciło mu żadnej uwagi, zadzwoniło i droga stanęła otworem. Popędził na drugie piętro piechotą, bo nie miał siły czekać na windę.

Drzwi numer 12 od razu i bez żadnych pytań otworzył sympatycznie wyglądający młodzieniec.

– Pan Grodziak? – spytał uprzejmie podporucznik.

– Tak, to ja. A co…?

– Policja. Pan był świadkiem kradzieży motoru kolegi, Wojciecha Lebiody?

Sympatyczny młodzieniec przez ułamek sekundy wyglądał, jakby się dusił, ale zaraz odzyskał pełnię zdrowia. Westchnienie ulgi powstrzymał w połowie. Cofnął się odruchowo i wpuścił Jarzębskiego do wnętrza.

– A byłem, na własne oczy widziałem. Jeszcze bym go może nawet i złapał, ale powiem panu, zbaraniałem kompletnie, bo ten motor silnika nie miał. I widzę, rozumie pan, jak facet na motorze bez silnika odjeżdża, w bramę akurat wchodziłem i zamurowało mnie, jak ten słup stałem, tylko dmuchnął koło mnie. Okazało się, ze Wojtek tego dnia o piątej rano silnik wmontował, bo go pchało i nie miał cierpliwości do popołudnia czekać…

Podporucznik najpierw ucieszył się z żywego rozwoju pogawędki, zaraz potem zaś stwierdził, że młodzieniec mówi jak do głuchego, głosem zdolnym rozwalać mury Jerycha. Zaintrygowało go to, ale jeszcze pomyślał, że to chyba te decybele, zdążył doznać ulgi, że sam uniknął skutków i wreszcie oznajmił, iż zeznania musi spisać. Wszedł do pokoju. Zamierzał wprowadzić miłą atmosferę i dyplomatycznie spytać świadka o brata, ale nie zdążył. W sąsiednim pomieszczeniu rumor się rozległ, coś okropnie gruchnęło, z łomotem i brzękiem posypały się jakieś drobne, metalowe przedmioty. Siadający już przy stole chłopak poderwał się gwałtownie, opanował, zastygł w połowie ruchu.

– W mordę i nożem… – wymamrotał. – Tego… Cholerny kot!

Jarzębski nie miał akurat ochoty udawać kretyna. Nie czekał dalszych komunikatów o kocie, trzema krokami przebył pomieszczenie i w sąsiednim pokoju ujrzał widok, od którego błogość nadziemska spłynęła mu na całe jestestwo. Na podłodze leżała wielka lampa, przygnieciona stosem desek, będących przed katastrofą półkami, wokół zaś rozsypała się olbrzymia ilość małych modeli samochodzików. Wśród tego pobojowska tkwił wysoki i chudy osobnik z nogą w gipsie, wsparty na Szwedce i śmiertelnie przerażony.

– I czego się plączesz? – uczynił wyrzut Henio Grodziak zza pleców podporucznika. – Mówiłem, siedź na tyłku, bo zaczepisz kopytem! Mówiłem, że przedłużacz ledwo starcza!

Osobnik z nogą w gipsie milczał strasznie. Podporucznik wziął głęboki oddech.

– Czy mam przed sobą pana Adama Grodziaka? – spytał głosem jak miód, aksamit i wszystkie słowiki razem wzięte…

– Na litość boską, gdzie się podziewasz?! – wrzasnęłam w telefon z irytacją i wyrzutem.

– Dużo by gadać – odparła moja synowa ponuro. – A ty? Wczoraj pod wieczór też cię nie było! Z nagrywaniem na sekretarkę nie będę się wygłupiać!

– Fakt – przyznałam, już nieco spokojniej. – Byłam w Konstancinie.

– Janusz już coś…?

– Trochę. Jest w trakcie.

– To ja chyba przyjadę do ciebie. Mam takie różne rzeczy i torbę Mikołaja. Niechby oni sobie to wzięli, ale może lepiej beze mnie. Ty im dasz. Albo Janusz.

Zgodziłam się. Pod moim domem nie sterczała żadna podejrzana postać, niebezpieczeństwem jej wizyta chyba nie groziła, a dowody rzeczowe, którymi dysponowała, mogły się przydać. Zażądałam, żeby przy okazji przywiozła piwo, bo właśnie mi wyszło.

Krótko po osiemnastej zwaliła mi na stół potężny stos papieru, grube rulony i wielką, foliową torbę. Odgadłam, iż jest to torba Mikołaja, podobna była do tamtej, schowanej w samochodzie, do tego stopnia, że ostatecznie przestałam dziwić się pomyłce. Torbę z piwem wyjęłam jej z rąk już w drzwiach.

– Jeśli idzie o moje cele, zrealizowałam już chyba wszystkie – oznajmiła z nikłym cieniem satysfakcji. – Od tego balastu chcę się wreszcie odczepić. Jestem ciągle podejrzana?





– Obie jesteśmy podejrzane – odparłam, wyciągając szklanki. – Ty bardziej, ale pojawia się możliwość, że jednak Mikołaja nie zabiłaś i tej baby z przeciwka też nie. Tyle mi Janusz zdążył powiedzieć przez telefon. Stanowisz natomiast bezce

Kiwnęła głową.

– Wiem, fotograf Mikołaja. Chociaż osobiście dostarczyłam go do pogotowia i wydalało mi się, że ze znikaniem będzie miał trudności…

Przekazałyśmy sobie wzajemnie wiadomości z ostatniej chwili, co zabrało nam nieco czasu. Zmartwiłam się nieobecnością Janusza.

– Pojęcia nie mam, gdzie się w tej chwili podziewa, a powi

– To on tak powiedział?

– Powiedzieć, to on nic nie powiedział, ale patrzył takim wzrokiem, że sobie sama wydedukowałam. Ogólnie biorąc, mafia. Uczestniczyłaś na dworcu w wydarzeniu kretyńskim, ale może się jeszcze okazać, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.

Moja synowa wciąż była niespokojna i niezadowolona z życia.

– Nie chcę tej torby w samochodzie – powiedziała gwałtownie. – Gryzie mnie. W pierepałach Mikołaja uczestniczyłam dobrowolnie, ale przeciwko narkotykom protestuję.

Chcę im to oddać!

Pożałowałam, że jednak nie zabrałam towaru od razu.

– Tu by leżało – mówiła nerwowo moja synowa. – Janusz wziąłby wszystko razem. Więcej dowodów nie ma, ten kretyn zniszczył część, a ja resztę, ale o tym wolałabym im nie mówić… Słuchaj, jedźmy po to!

– Teraz, zaraz?

– Im wcześniej, tym lepiej. Może zdążymy, zanim Janusz wróci. Zostaw mu kartkę.

Dałam się przekonać. Miała rację, rąbnięty łup należało trzymać pod ręką, gotów do przekazania w każdej chwili. Załatwimy to szybko, kartkę położę na wierzchu…

W pięć minut później jechałyśmy już do Konstancina jej polonezem. O dwudziestej drugiej trzydzieści miasto było puste i droga zajęła nam kwadrans. Moja synowa znała miejscowość, ale pojechała jakoś dziwnie, zawahała się dwa razy i w końcu zatrzymała samochód wcale nie tam, gdzie, moim zdaniem należało. Nie zdążyłam zapytać, dlaczego to robi.

– No, trafiłam! – odetchnęła z ulgą. -Jesteśmy na tyłach.

Zostawię to pudło tutaj, jest taka ścieżka pomiędzy siatkami, pójdziemy nią i mamy bramę. Gdyby ktoś z tych mafiozów czatował…

Znów przyznałam jej słuszność. Ciemno było, ale wzrok się przyzwyczajał i już po chwili rozpoznałam miejsce, to tu właśnie spotkałam babę na rowerze. Dom obok oświetlony był nieco obficiej i dobiegały z niego jakieś nikłe dźwięki, przelotnie pomyślałam, że pewnie oglądają telewizję. Następnie zajęłam się wyłącznie wypatrywaniem wądołów na zarośniętej ścieżce. Nie miałam ochoty akurat teraz skręcić nogi. Wpadłam jej na plecy.

– Kurrrr… – wysyczała strasznym szeptem i zgrzytnęła zębami tuż przy moim uchu.

Gest jej głowy bardziej wyczułam, niż zobaczyłam. Spojrzałam przez gałęzie. Wrota garażowe, czarna płaszczyzna na odrobinę jaśniejszym tle, uchylały się z wolna. Wewnątrz buchnął mi płomień, zewnętrznie zamarłam.

– Czy założyłaś blokadę? – usłyszałam dalszy ciąg szeptu przez zaciśnięte zęby.

Unieruchomienie mi przeszło.

– A otóż tak! – odszepnęłam z triumfem. – Gaz i hamulec, sprzęgło mogą sobie deptać!

W tym momencie nastąpiło coś przeraźliwie wstrząsającego. W sąsiednim domu buchnął krzyk okropny, krotki, ale pełen śmiertelnego przerażenia. Wzdrygnęłyśmy się obie, aż zaszeleściły gałęzie, nie zdążyłam nic pomyśleć, bo na jednym krzyku się nie skończyło.

– Wynoś się! – wrzeszczał rozpaczliwie damski głos. – Wynoś się! Zabierz ją stąd, wyrzuć ją, o Boże…!

– Nie rusz!!! Nie ruszaj, idiotko, cholera ciężka! Leżeć!!! -darł się równocześnie głos męski, gniewny i zdenerwowany.

Zaczęły szczekać psy, prawdopodobnie dwa, duży i mały, przy czym duży szczekał niezdecydowanie, to cienko i piskliwie, to potężnie, basowo, z głuchym powarkiwaniem, więc właściwie brzmiało to tak, jakby szczekało całe stado. Do kontrowersji wmieszał się dziecięcy głosik, gwałtownie pytający, co się stało. Coś zaczęło przeraźliwie skrzeczeć. Damski głos wpadł w histerię, wśród szlochów żądając, żeby jej nikt nie dotykał. Przez zgiełk z jednej strony przedarły się odgłosy z drugiej, garaż miałyśmy bliżej, przy uchylonych wrotach coś trzasnęło, huknęło, zakotłowało się. Zabrzęczały kraty okie

To, co rozgrywało się w dwóch sąsiadujących ogrodach, przechodziło ludzkie pojęcie. Ścieżka pomiędzy siatkami stanowiła widownię o tyle skomplikowaną, że część przedstawienia odbywała się z przodu, a część z tyłu, i należało mieć głowę na śrubie, żeby oglądać cały spektakl.