Страница 5 из 44
– Prokuratura… – bąknął nieśmiało Robert.
– Rano dostaniemy od nich informację poufną, już uzgodniłem. W razie potrzeby pogada się osobiście. Odwalmy proste rzeczy, bo może się okazać, że jest to zemsta skazanego i dopiero wtedy zacznie się pożar burdelu.
Ustaliwszy plan działania, udali się na miejsce przestępstwa.
Martusia, pół dnia spędziwszy zarazem pracowicie i rozrywkowo, zamierzała odjechać nazajutrz rano, żeby wczesnym popołudniem znaleźć się w Krakowie.
Zastanawiałam się, czy wykorzystać poranek na łapanie kota, czy nie. Musiałabym w tym celu ustawić klatkę w odpowiednim położeniu, przedtem, rzecz jasna, sprawdzić, czy ta cholerna kotka idzie spać do kociego domku, czy też zamierza spędzić noc diabli wiedzą gdzie, niepotrzebne stresowanie dziesięciu niewi
– Ty chyba zwariowałaś – stwierdziła Martusia krytycznie, obserwując moje kontakty z Czarną Panterą, czy może z Czarnym Panterem, ponieważ był to kocur rozmiarów prosiaka, który rządził terenem, potężny i wspaniały. – On się ciebie w ogóle nie boi!
– A dlaczego ma się bać? – odparłam z irytacją. – Ma się ze mną zaprzyjaźnić, kretyn głupi. Już zabił małego kociaka, tylko łapą majtnął. Przegania towarzystwo i muszę pilnować, żeby miały co jeść. A co do mleka, sam jeden wypiłby udój od dwóch krów. Uparty, ale ja nie popuszczę.
Czarny Panter pił mleko, mimo wygłoszonej przeze mnie groźby: „Czekaj, cholero, a ja cię pogłaszczę”. Głaskałam go, on syczał wściekle i warczał wręcz po psiemu, ale na włos się nie odsunął. Proponowałam grzecznie, żeby się zastanowił, kto go karmi, drapnął mnie kiedyś w palec, miesiąc się goiło, niemniej jednak obydwoje zaparliśmy się przy swoim. Ja cię, draniu, jeszcze udomowię…!
– I tak codzie
– A skąd! On chodzi własnymi drogami, jak prawdziwy kot. U mnie bywa, jak w restauracji, nocuje gdzie indziej. Chrupki dostaje, kocim gulaszem go karmić nie będę, zeżarłby trzy puszki na jeden posiłek. Najwięcej leci na mleko i na bazie mleka załatwimy zawieszenie broni. Jeszcze rok, jeszcze dwa…
– Wolę psy – powiedziała Martusia stanowczo. – Ty masz więcej fiołów niż mi się zdawało. Słuchaj, czy o tej nieboszczce pod wierzbą już coś wiadomo?
– Nie mam pojęcia – odparłam, odrywając się od kota. – Zastanawiam się, czy nie zadzwonić do weterynarza, żeby na jutro był przygotowany…
Zabrzęczał gong, dałam zatem spokój rozważaniom i poszłam otworzyć.
Dwóch nowych, nie znanej mi rangi, po cywilnemu, obaj sympatyczni. Nagle uświadomiłam sobie, że młodszego znam, zaraz, jak mu wtedy było, kapral Górski…!
– O, jak miło pana zobaczyć! – wykrzyknęłam z uciechą, z miejsca przypomniawszy sobie wszystkie nasze perypetie sprzed kilku lat. – Awansował pan na nowo? I jak teraz…?
Były kapral Górski odrobinę się zaróżowił, z czego bystro wywnioskowałam, że minionych komplikacji etyczno-uczuciowo-zawodowych nie należy chwilowo eksponować. Ugryzłam się w język i z lekkim wysiłkiem przestawiłam na opanowanie i powściągliwość.
Przedstawili się obaj oficjalnie. Kapral Górski okazał się obecnie komisarzem, wedle mojej prywatnej nomenklatury porucznikiem, znaczy poszedł o stopień wyżej od tego czegoś, z czego go zdegradowali. Widocznie udało mu się zrealizować ówczesne zamiary.
– Nie chcemy pani zbytnio przeszkadzać – rzekł ten drugi, starszy, podinspektor
Bieżan, szybko obliczyłam sobie, że dawniej major – ale prowadzimy tę sprawę i musimy popatrzeć na miejsce wydarzenia. Z różnych stron.
– Może najlepiej z tej, od której ja patrzyłam? – podsunęła Martusia zachęcająco, zanim zdążyłam się odezwać.
– Możemy i z tej, bardzo chętnie. Także z i
– Chce pan kluczyki od śmietnika? – spytałam z rezygnacją. – Już wiem, gdzie leżą.
– Za chwilę. Najpierw popatrzymy od zewnątrz. Panie wiedzą, jak to było.
Panie wiedziały mnóstwo. Martusia odpracowała całą scenę swojego przyjazdu, zrobiłam jej przy tej okazji kilka podobizn. Panowie, podinspektor Bieżan i komisarz
Górski, ustawiali się w rozmaitych miejscach i wpatrywali się to w mój śmietnik, to w ziemię, pilnie porównując teren ze swoimi zdjęciami, których mieli piękny komplet.
Porozumiewali się ze sobą półsłówkami, ale żadna z nas nie była głucha ani całkowicie niedorozwinięta, udało nam się zatem wywnioskować, że ofiara, wysiadłszy ze wskazanego przez psa samochodu, szła ku mojej furtce. Samochód znajdował się za nią i z niego padł strzał. Trafiło ją w plecy, obróciło troszeczkę, upadła na tę małą górkę mojej ziemi, pożal się Boże, ogrodniczej i zjechała z niej łagodnie pod zwisające obficie gałęzie wierzby.
Jeśli strzelał kierowca, łatwo było wydedukować, że samochód stał przodem do niej i do mojego domu, kierowca siedzi bowiem na ogół po lewej stronie. Wystarczyło otworzyć drzwiczki albo opuścić szybę…
– Szczególnie, jeśli był leworęczny – zauważyła Martusia. – Bo inaczej musiałby się chyba tak jakoś wygiąć, nie?
– Mógł się tylko wychylić i trzymać kopyto dwiema rękami – odparłam niepewnie, usiłując wyobrazić sobie scenę. – Możemy spróbować, chcesz?
– Masz spluwę? Mówiłaś, że nie masz!
– Będę trzymać cokolwiek. Kawał drewna. Tylko trzeba by przedtem wyjechać z garażu, bo tam cholernie ciasno.
– Na kawał drewna mogę się zgodzić. Obie kolejno spróbujemy!
Panowie śledczy też nie byli głusi i nasze dedukcje do nich dotarły. Nie zaprzeczali niczemu, obejrzeli jeszcze śmietnik od strony ogrodu, na wnętrzu urządzenia im nie zależało, wrócili do domu i spytali mnie o ruch na drodze.
Wyjaśniłam grzecznie, że przedstawia się on bardzo rozmaicie. Ulica in spe jest przelotowa, można na nią wjechać z dwóch stron, z tym że z jednej jest dość wygodnie, chociaż wąsko, a z drugiej rozwala się opony, miski olejowe i czasem nawet resory. Ale ludzie jeżdżą, aczkolwiek ostatnio pojawił się tam jakiś dodatkowy wykop w poprzek.
Jeżdżą także dźwigi, wywrotki, betoniarki, koparki podsiębierne i różne i
Chyba że u mnie jest akurat zbiegowisko służbowe i gęsty ruch szaleje przed moim domem.
– A ludzie? Mam na myśli, przechodnie. Ludzie na piechotę.
– Chodzą, owszem, dlaczego nie. Rzadko. To nie jest miejsce cudownie pięknej promenady. I pora niewłaściwa, do sklepu idą wcześniej, z psami wychodzą później. Tak mi się przynajmniej wydaje.
– Za mało siedzisz w oknie i wyglądasz – zganiła mnie Martusia.
– Możliwe. Bardzo przepraszam.
– Ale jednak ludzie chodzą – podjął swoje podinspektor – i dziwi mnie, że nikt tej denatki nie zauważył wcześniej. Leżała, tu przecież co najmniej godzinę.
– Odzież – mruknęłam.
– Co odzież?
– Ubrana była odpowiednio. Pasowała kolorystycznie do terenu.
– Miała na sobie czarne spodnie i bluzkę w szerokie pasy – wtrąciła żywo Martusia.
– Cała była zgniłozielono-czarna.
– Zgadza się. – przyświadczyłam. – Można było nie zwrócić na nią uwagi.
Martusia ma filmowe oko, więc zwróciła.
Pozastanawiali się chwilę nad tym i dali spokój tematowi, przyznając zapewne słuszność naszym poglądom. Komisarz Górski skierował pytające spojrzenie na swojego zwierzchnika, podinspektor Bieżan delikatnie kiwnął głową.
– No więc pani odpada – rzekł do mnie Górski z wyraźną ulgą. – Pani natomiast, bardzo mi przykro, jeszcze nie.
To było do Martusi, która bardziej się zdumiała niż przestraszyła.
– Dlaczego ja nie? Bo co? Dlaczego miałam kropnąć obcą babę i w dodatku pod śmietnikiem Joa
– Powiedziałem: jeszcze. Obie panie doskonale się orientują, że musimy sprawdzić, gdzie pani była wcześniej…
– W telewizji! Na Woronicza!
– Mam nadzieję, że ktoś tam panią widział?
– Wszyscy! Kłóciłam się!
– Zatem sprawdzić będzie łatwo…
– Wcale nie wiem – przerwałam złowieszczo. – Telewizja jest to instytucja nieobliczalna. Mogą powiedzieć, że jej w życiu na oczy nie widzieli i w ogóle jej nie znają.
– No, jeśli Boguś powie, że mnie nie zna, wydrapanie oczków ma jak w banku…!
– Musisz mu drapać oczków? Nie może być oczek?
– Oczków i oczek, i noseczka, i uszków naderwać…!
– Dla uproszczenia sprawy niech pani może powie, z kim pani tam rozmawiała – poprosił Bieżan.
Rozwścieczona samą myślą o podłej dywersji telewizyjnej, Martusia sypnęła nazwiskami i nawet numerami pomieszczeń. Słuchałam tego bez wielkich emocji, bo wiedziałam przecież, po co tam była, co załatwiała i z kim. Że się kłóciła, to pewne, trudno było jej nie zauważyć, a jeśli gliny zaczną pytać dyplomatycznie, nie wyjawiając przyczyny…
– Ale niech panowie nie mówią im tak od razu, o co jest podejrzana – ostrzegłam.
– Parę osób mogło się tam zdenerwować i zaprzeczać teraz jej na złość. To nie jest grono anielskie.
– A my, proszę pani, tacy znów bardzo gadatliwi nie jesteśmy – przypomniał mi łagodnie komisarz Górski.
Poszli wreszcie. Przystąpiłyśmy do śledztwa osobistego, bo wcale nie byłam pewna, czy podejrzenia tak całkowicie ze mnie spadły. Jeszcze raz poszłam oglądać śmietnik od zewnątrz i spłoszyłam cztery koty, siedzące na wierzbie…
Nazajutrz o poranku Edzio z Robertem, czyli podinspektor Bieżan z komisarzem